– Rodzice mają duży dom, a my wynajmujemy mieszkanie. To przecież nierozsądne – przekonuje mnie mąż. Doskonale rozumiem, do czego zmierza, ale wolę się rozwieść, niż zamieszkać z teściami

Mąż wciąż próbuje namówić mnie do przeprowadzki do domu jego rodziców, tłumacząc, że mają duży dom, wszyscy się pomieścimy, a zaoszczędzone pieniądze moglibyśmy odkładać na własne mieszkanie. W teorii wszystko brzmi logicznie, ale ja nie wytrzymałabym tam nawet tygodnia. Mamy zbyt różne podejście do higieny i innych ważnych spraw.

Jesteśmy małżeństwem od czterech lat. Przez cały ten czas wynajmujemy mieszkanie, starając się zaoszczędzić na własne. Idzie nam bardzo ciężko, zwłaszcza biorąc pod uwagę wszystkie trudności ostatnich lat. Ale się nie poddajemy, stopniowo zbieramy pieniądze.

Niedawno mąż ponownie zaczął rozmowę o tym, że powinniśmy przeprowadzić się do jego rodziców. Teraz rzeczywiście mamy taką możliwość. A ja w pośpiechu wymyślam kolejną wymówkę, żeby tego uniknąć.

Rodzice męża mieszkają w domu jednorodzinnym na wsi. Dom jest w pełni wyposażony – jest prąd, woda, ogrzewanie i ciepła toaleta. Rzeczywiście, jest spory, a kiedy przyjeżdżamy w odwiedziny, możemy przez cały dzień nie spotkać się z teściami. Ale każda wizyta tam to dla mnie ogromna próba.

Moi teściowie mają bardzo specyficzne podejście do higieny – zarówno osobistej, jak i ogólnej. Nie są przyzwyczajeni do mycia rąk po skorzystaniu z toalety, nie używają szczotki do WC ani odświeżaczy powietrza. Kąpią się tylko w weekendy, choć przez cały tydzień pracują w ogrodzie, a pod koniec dnia myją tylko nogi, ręce i twarz.

Dla mnie przebywanie w ich domu to prawdziwy problem. Jestem osobą bardzo wrażliwą na punkcie czystości, tak już mam. Prysznic rano i po pracy to konieczność, myję ręce tak często, jak to możliwe, i staram się nie zostawiać po sobie żadnych śladów w łazience.

Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam dom rodziców męża, przeżyłam prawdziwy szok kulturowy. Mój mąż, który zawsze jest zadbany, pachnie wodą toaletową i jest starannie ogolony, oraz jego rodzice, którzy nawet nie zadali sobie trudu, by się umyć przed oficjalnym poznaniem przyszłej synowej. Kiedy mnie przytulili, miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję z powodu zapachu nieumytego ciała.

Rozumiem, że było lato, praca w ogrodzie, wszystko jasne. Ale przecież wiedzieli, że przyjeżdżamy, umawialiśmy się wcześniej. A jednak taka “gościnność”. Długo zastanawiałam się, czy to miało być dla mnie jakieś przesłanie, że jestem im obojętna, czy po prostu tacy są. Okazało się, że to drugie.

Dziwi mnie również ich podejście do porządku w domu. Stan sanitariatów mnie przeraża – w publicznych toaletach widziałam czystsze muszle klozetowe, a wejście boso do ich wanny budzi we mnie obrzydzenie, bo jest cała w osadzie i zaciekach.

Do tego mają koty i psy, które swobodnie poruszają się po domu i podwórku. Biegają po dworze, a potem wskakują na kanapę i wycierają brudne łapy w tapicerkę. Gdy zobaczyłam, jak teściowa pozwala psom wylizywać talerze, z których jedzą ludzie, zupełnie straciłam apetyt. Widziałam też, jak tam się myje naczynia…

A mąż już nie pierwszy raz proponuje mi tam przeprowadzkę. Wcześniej wymigiwałam się argumentem, że byłoby mi niewygodnie dojeżdżać do pracy w mieście. To była prawda, choć trochę przesadzona.

Teraz moi rodzice oddali nam swój samochód, więc problem dojazdów zniknął, ale mi to wcale nie pomaga. Mąż jeszcze bardziej naciska. W końcu to ogromna oszczędność!

Tak, oszczędność byłaby znacząca, ale nie jestem gotowa żyć w ciągłym stresie i obawiać się, że coś złapię. Sprzątanie w domu teściów też nie wchodzi w grę. Próbowałam kiedyś przynajmniej umyć porządnie naczynia, żeby pozbyć się tej tłustej warstwy, ale teściowa niemal dostała histerii – uznała, że sugeruję, że jest złą gospodynią, że chcę ją obrazić, bo niby po co miałabym myć “czyste” talerze.

Mój mąż nie rozumie mojego problemu. Dla niego takie zachowanie rodziny jest normalne, uważa, że wystarczy nie zwracać na to uwagi. Ale ja tak nie potrafię. Jak można mieszkać pod jednym dachem, korzystać z tych samych pomieszczeń i nie zauważać tego wszystkiego?

Żadne pieniądze nie są tego warte, szczerze. Prędzej nabawię się nerwicy, niż uzbieramy na mieszkanie. Bo to nie jest przeprowadzka na tydzień, to miałoby być na stałe.

Nie wiem, jak wytłumaczyć mężowi, że te drobiazgi, na które każe mi przymknąć oko, dla mnie wcale nie są drobiazgami, tylko ogromnym problemem. Albo tam oszaleję, albo pokłócę się z jego rodzicami na śmierć, bo będę myć naczynia, szorować łazienkę i gotować oddzielnie. Po co mi to? W końcu wyjdzie z tego tylko jeszcze większa katastrofa.

Spread the love