„Kasia, tak marzy mi się domowe ciasto…” – historia jednej kuchennej przygody
Mam na imię Renata i chciałabym opowiedzieć Wam pewną historię, która niedawno mi się przydarzyła.
Od ponad 20 lat nie piekłam żadnego ciasta. Postanowiłam więc zaskoczyć męża swoim „zapomnianym” kulinarnym talentem. Niestety, misja zakończyła się… no cóż, małą katastrofą!
Nie jestem wielką miłośniczką gotowania, ale wiadomo – trzeba coś przygotowywać. Zupy, ziemniaki, kasze – to standard. Jednak pieczenie to zupełnie nie moja bajka. Ciasto drożdżowe? Kruche? Zawsze mnie pokonuje. Pierogi i uszka kupuję gotowe, a na słodkości wpadam do ulubionej piekarni. Rodzina nigdy się nie skarżyła.
Ale tego dnia postanowiłam się przełamać! Może to nostalgia mnie dopadła? Może chciałam samej sobie udowodnić, że dam radę?
Rano zaczęło się od słów męża:
— Kasiu, tak marzy mi się domowe ciasto. Pamiętasz, jak piekłaś to z mięsnym nadzieniem, takie puszyste? To było mistrzostwo!
Postanowiłam więc spełnić życzenie mojego ukochanego. Miałam dużo wolnego czasu, a przy okazji chciałam wciągnąć do tego córkę – taki mały rodzinny „masterclass”. Niestety, nie przewidziałam jednego – że przez te lata zapomniałam, jak to się robi.
Zamiast szukać przepisu, postanowiłam działać „z głowy”. Wysłałam córkę do sąsiadki, cioci Basi, po drożdże, bo to nasza lokalna mistrzyni wypieków. Kiedy ciocia Basia piecze bułeczki, zapach unosi się po całej klatce schodowej.
Zaczęłam wyrabiać ciasto. Wyszło go niewiele, ale pomyślałam: na pierwszy raz wystarczy. Wzięłam się za nadzienie.
To akurat poszło szybko. Obrałam ziemniaki, pokroiłam mięso, a przy okazji trochę palec, i zaczęłam składać moje wymarzone ciasto.
Ale… wałka w domu brak!
Okazało się, że dawno go wyrzuciłam, bo przecież nigdy go nie używałam. Córka znów poszła do cioci Basi, ale tym razem sąsiadki nie było w domu. Musiałam improwizować – wzięłam pustą butelkę, nalałam do niej wody i zaczęłam wałkować.
Ciasto było rzadkie i było go za mało!
Wszystko się kleiło, a mąka się skończyła. Mogłam wysłać córkę do sklepu, ale stwierdziłam, że poradzę sobie sama. Mój cel był jasny: zrobić ciasto, nie wychodząc z kuchni.
W końcu mój „eksperymentalny wypiek” trafił do piekarnika. Ustawiłam temperaturę, wybrałam program i… trzymałam kciuki.
— Mamo, coś się pali! — po 20 minutach krzyknęła córka.
Już po zapachu wiedziałam, że coś poszło nie tak. Spód ciasta się przypalił, a wierzch pozostał surowy.
Przewróciłam je na drugą stronę i z powrotem włożyłam do piekarnika. Na pierwszy rzut oka wyglądało całkiem nieźle, więc córka i mąż zasiedli do stołu z herbatą i sztućcami w dłoniach. Ale niespodzianka szybko wyszła na jaw – środek ciasta wciąż był surowy.
Dwie pary głodnych oczu wpatrywały się we mnie z nadzieją.
— Nie będzie ciasta, ale będzie pizza — ogłosiłam.
Przekroiłam ciasto na pół, włożyłam je z powrotem do piekarnika, posypałam serem i ułożyłam na wierzchu pomidory. Wyszło naprawdę smacznie! Córka nazwała moje dzieło „pizzociasto”.
Teraz wiem – więcej eksperymentować nie zamierzam. Lepiej wstąpić do piekarni i kupić coś gotowego. Ale moja rodzina doceniła moje starania i nawet mnie pochwaliła. Mam naprawdę wspaniałych domowników! 😊
