Sąsiedzkie chuligany zdecydowały, że za mnie nikt się nie wstawi i zaczęli panoszyć się w moim ogrodzie. Dałam im nauczkę
Jestem już na emeryturze i od dawna zostałam sama. Rozwiodłam się z mężem, a córka zginęła kilka lat temu. Mam mało krewnych, a i ci próbują trzymać się z daleka, bo stara osoba to ciężar. Nie odwiedzają mnie już półtora roku, a ja nie narzucam się im.
Na szczęście mam ratunek – przyjaciółkę z dzieciństwa. Od kiedy mąż odszedł, zabierając prawie wszystko ze sobą, staram się z nią częściej kontaktować już od pięciu lat. Mieszkamy w tej samej miejscowości, do której wróciłam do starego domu rodzinnego.
Znajduję jeszcze kilku znajomych z ulicy, którzy się nie rozjechali. Nawet nie wiem, czy bez nich bym przetrwała, czy nie? Samotność to straszna rzecz dla ludzi w podeszłym wieku.
Miejscowość, w której dorastałam, jest bardzo mała, każdy zna o każdym wszystkie szczegóły, niczego nie ukryjesz. Niestety, zuchwałe dzieci sąsiadów też znają te szczegóły – i wykorzystują to. Wiedzą, że nikt mi nie pomoże. Dlatego szaleją od rana do nocy. Zachowują się brutalnie, drażnią, i tak dzień w dzień, miesiąc za miesiącem.
Dla nich to rozrywka, a dla mnie kłopoty. To będą wspinać się na płot – a jak go naprawiać? To rzucą śnieżką w okno – a kto ma wymieniać szybę, jeśli pęknie?
Uwielbiają krzyczeć obok domu, żeby mnie rozzłościć.
Nawet jeśli moja przyjaciółka Ludmiła wpadnie do mnie w odwiedziny, albo ktoś z sąsiadów wejdzie, drobne szkodniki nie mogą odmówić sobie przyjemności rzucenia śnieżką w szybę. Biegają szybko, a jak stara osoba ma ich dogonić?
Na początku wybrałam sprawdzoną taktykę. Nie zwracałam uwagi.
Wiadomo przecież: ich wygraną jest, jeśli zacznę na nich krzyczeć i machać kijem, ja się denerwuję, a oni mają frajdę. Dlatego ciągnie ich do mnie, żeby mnie rozzłościć – to kwestia czasu i techniki, czują pełną bezkarność.
Dzieci są złe. Nie są bite przez życie, nie rozumieją, co robią, ich okrucieństwo jest naturalne, wynika z nadmiaru sił witalnych.
Z czasem zrozumiałam, że milczenie nie pomoże, dzieci przyzwyczaiły się do mnie biegać i całkowicie się rozpętały. Próbowałam iść i porozmawiać z rodzicami. Jednak sprawa była wyraźnie beznadziejna. Rodziny piją, mieszkają w miejscowości od dawna i zachowują się tak cały czas. Dzieci u nich pojawiają się regularnie – i na tym wychowanie się kończy.
Próbowałam wyjaśnić, że dzieci w ogóle nie odczuwają granic, że trzeba z nimi rozmawiać, że kiedyś trafią na kogoś silniejszego. Muszą być zasady, kary, w końcu.
Odpowiedź była prosta:
Co ci, babciu, potrzeba? Już coś zepsuli? Złamali? Dzieci po prostu się bawią, cieszą. Wychowujemy je jak trzeba, nie tobie uczyć. Nie podoba się – siedź w domu.
Jednak nawet ta nieudana rozmowa uchroniła mnie przed dzieciakami na kilka dni. Ale potem wrócili z nowymi siłami: siedzieli na płocie, rzucali w okna, gwizdali i krzyczeli.
Gdybym wiedziała, że to dopiero początek. Zbierali się siły i zaczęli wchodzić na działkę. Przynajmniej wcześniej byli po tej stronie płotu.
A teraz skakali po dachu stajni, który był bardzo słaby. Inni niszczyli działkę, biegali po grządkach. Krzyczę na nich z werandy, a oni się bawią. Cóż, rodzice nie nauczyli – musiałam sama.
Poszłam wcześnie rano do przyjaciółki i przyprowadziłam do domu jej owczarka. Z psami świetnie się dogaduję, a one też mnie lubią.
Gdy tylko po południu wszyscy chuligani przeszli do ogrodu, gwałtownie wypuściłam psa z domu.
I delektowałam się, jak twarda banda nagle zaczęła wrzeszczeć dziecięcymi głosami i rzuciła się do ucieczki.
Obiecałam im, że kto się potknie, tego złapią. A płot posmaruję maścią, żeby się potem nie umyli.
I oto już dwa tygodnie żyję spokojnie: żaden z nich nie wrócił jak dotąd. Mam nadzieję, że i nie wrócą. A co jeszcze miałam robić?
