Cały wieczór mój mąż pisał do kogoś wiadomości. Czuję, że ma inną kobietę. Ale ode mnie tak łatwo nie odejdzie, bo po dziadku została nam mieszkanie z warunkiem, że jeśli ktoś zdecyduje się odejść z rodziny, cała nieruchomość zostaje przy tym drugim
Zrozumiałam, że całe życie spędziłam z człowiekiem, którego tak naprawdę nie znałam. Okazało się, że to zwykły tchórz. Bo on nie boi się mnie — on boi się konsekwencji. Zachowuje się sprytnie, żeby nie stracić spadku.
Wszystko kręci się wokół mieszkania. Kiedy się pobraliśmy, jego dziadek zapisał swoje dwupokojowe mieszkanie nam obojgu, ale z zastrzeżeniem, że jeśli jedno z nas odejdzie, wszystkie prawa przechodzą na drugie. Dziadek był mądrym człowiekiem i chciał chronić rodzinę przed tym, co sam przeżył.
Kiedy ojciec mojego męża zostawił jego matkę i odszedł z domu, dziadek zabrał ich do siebie. Od tamtej pory postanowił, że trzeba zabezpieczyć tę stronę, która cierpi bardziej. Bo w takich sytuacjach zawsze najbardziej boli tego, kto zostaje.
Z mężem jesteśmy razem prawie dwadzieścia lat. Nasze dzieci są już dorosłe, mają swoje życie. A on nagle poczuł „drugą młodość”. Nie mówi tego wprost, ale jego zachowanie mówi wszystko.
Moja przyjaciółka widziała go z młodą kobietą i nie zachowywali się jak znajomi. Kiedy mi to opowiedziała, tylko potwierdziła moje przypuszczenia. Nie mam zamiaru robić scen, ale odchodzić też nie zamierzam. Nie po to całe życie budowałam dom, żeby teraz sama wszystko zniszczyć.
Między nami od dawna nie ma już bliskości — każde żyje po swojemu. Tak bywa po latach małżeństwa. Tylko nieliczne pary potrafią dalej cieszyć się sobą. Nam się nie udało. Pomyślałam jednak, że skoro chce nowego życia, niech zaczyna od zera — bez mnie, bez wygód, które razem stworzyliśmy.
Ale on ma zupełnie inne plany. Nie chce stracić mieszkania po dziadku. Uważa, że ten zapis to tylko formalność, że z punktu widzenia prawa to i tak jego własność, i zamierza pozwać mnie o moją połowę!
Nie wie, że po tylu latach wspólnego mieszkania połowa tego lokalu i tak prawnie należy do mnie. On żyje w złudzeniu, że jeśli mnie zmęczy, zostanie jedynym właścicielem.
Razem z tą swoją nową „koleżanką” próbują mnie wypchnąć z domu. Piszą sobie wiadomości przez pół wieczoru, wraca z pracy z czerwonym śladem szminki na kołnierzu, a czasem ona „przypadkiem” zostawia coś w naszej łazience — perfumy, apaszkę.
Robią to wszystko tak nieudolnie, że aż chce się śmiać. Czterdziestopięcioletni facet, który zachowuje się jak nastolatek, i dziewczyna, która nie ma pojęcia, w co się pakuje, próbują wytrącić z równowagi dojrzałą kobietę.
Ale w gruncie rzeczy to nie jest śmieszne. To po prostu smutne. Bo nagle widzisz, że człowiek, któremu poświęciłaś dwadzieścia lat życia, nie ma odwagi przyznać się do prawdy ani wziąć za nią odpowiedzialności.
Mam czterdzieści cztery lata. Dzieci dorosły. Nie mam dokąd pójść — i nie mam powodu, by uciekać. Więc postanowiłam jedno: wytrzymam. Do końca. I niech nawet nie marzy, że oddam mu to mieszkanie.
A ta jego młoda? Może sama w końcu zrozumie, z kim ma do czynienia, i odejdzie. A wtedy zostaniemy znowu sami. Tylko… po co mi on jeszcze?
