Przez pięć lat opiekowałam się swoją babcią, a ona w zamian przepisała mi swoje mieszkanie. Mojej mamie się to jednak bardzo nie spodobało – uważa, że powinnam sprzedać lokal i podzielić pieniądze na trzy części: dla mnie, dla siostry i dla niej. I to mimo tego, że przez wszystkie te lata nikt, oprócz mnie, nie przyszedł do babci choćby ugotować jej garnka zupy
Babcia postanowiła, że mieszkanie przypadnie mnie. Właściwie to nie oddała go „za darmo” – odkupiłam je od niej, a raczej wzięłam kredyt. Przez pięć lat spłaciłam mniej więcej połowę wartości. Na wszelki wypadek babcia od razu sporządziła akt darowizny na moje nazwisko.
Umowę miałyśmy ustną – spłata rozłożona była na dziesięć lat, co miesiąc określona suma. Mogłam teoretycznie przestać płacić, ale sumienie by mi na to nie pozwoliło. Żyłyśmy razem. Codzienne wydatki, ubrania, lekarstwa, jedzenie, opieka – wszystko było na mojej głowie, poza ratami za mieszkanie.
Babcia dostawała emeryturę. Często te pieniądze, które jej dawałam, odkładała, a potem pomagała z nich mojej siostrze czy mamie: na wesele, na remont, na porządne prezenty. Ja się nie wtrącałam – moim obowiązkiem było dać pieniądze, co dalej z nimi robiła, to już jej sprawa.
Kiedy babcia odeszła, mama nagle uznała, że reszta mojego „długu” przechodzi w spadku na nią. I zaczęła się zachowywać jak najgorszy windykator: potrafiła dzwonić w nocy albo przychodzić o szóstej rano.
Kiedy kolejny raz odmówiłam płacenia, zaczęła rozpowiadać niestworzone historie: że oszukałam ją, że zajęłam mieszkanie, które „teoretycznie” należało się jej, że ona znajdzie na mnie sposób i wreszcie zacznie żyć jak należy. Siostra stanęła po mojej stronie i wprost powiedziała mamie, że nie ma racji – to, co jej się należało, już dawno dostała od babci w innej formie.
Bo prawda była taka, że babcia w ogóle nie zamierzała zostawiać mieszkania swojej córce. Przez te wszystkie lata to z moich pieniędzy opłacała remonty, wakacje, sprzęty czy meble dla mamy. Uważam, że to wystarczająca rekompensata za brak spadku. Ale mama się uparła – że niby ją oszukałam i obeszłam w spadkowych sprawach. Gdy babci potrzebne były pieniądze na leczenie, nie miała nic – ja płaciłam. Wtedy było dobrze. Teraz nagle zmieniła zdanie.
Do tego dzwonią do mnie ciotki, kuzyni, jej koleżanki. Pouczają mnie, zawstydzają, że niby powinnam z ukłonem i przeprosinami oddać klucze matce. Bo przecież mnie wychowała. Najbardziej „życzliwi” sugerują, że powinnam sprzedać mieszkanie i podzielić pieniądze na trzy części – dla mnie, siostry i mamy. Rozsądni się znaleźli!
Gdyby zsumować wszystko, co wydałam przez te lata, to wychodzi prawie równowartość mieszkania. A nie liczę nawet wkładu emocjonalnego – mieszkanie z osobą starszą to ogromne wyzwanie, trzeba cierpliwości, łatwo ją urazić jednym słowem. A codzienność? Nikt nigdy nie przyszedł, nie ugotował obiadu, nie pomógł. Nawet gdy babcia była przykuta do łóżka, ja biegałam jak w kołowrotku, między pracą a szpitalem. A teraz przedstawiają mnie jako pazerną egoistkę, bez skrupułów, której w głowie tylko pieniądze.
Postanowiłam się wyprowadzić. Mam dość tego, że co chwilę czekam na stukanie do drzwi. Wystawiłam mieszkanie na sprzedaż. Nie wiem jak, ale wieść szybko się rozeszła. Mama pożyczyła od rodziny sporą sumę, obiecując, że odda, bo przecież „córka się z nią podzieli”. Zmiana numeru telefonu nie pomogła. Musiałam wyjechać, póki chodzili oglądać mieszkanie potencjalni kupcy.
Nikomu nic nie oddam. Choć gdzieś w głębi serca mam wątpliwości, że może powinnam była chociaż część przekazać. Ale nie. Już za dużo poświęciłam.
