– Dorosłe dzieci powinny pomagać rodzicom – uważa moja mama. Problem w tym, że ta pomoc coraz częściej odbywa się kosztem mojej rodziny
Mama jest święcie przekonana, że skoro mnie wychowała, to teraz ja powinnam odwdzięczyć się jej pomocą. I ja nie mówię, że nie chcę – tylko moje możliwości nijak się mają do jej oczekiwań. Żeby spełnić jej „zachcianki”, muszę zabierać od swoich dzieci, od siebie, od męża.
Wychowywała mnie sama. Z moim ojcem nigdy nie byli małżeństwem, ale płacił alimenty do mojej pełnoletności. Nigdy go nie widziałam – było to dla mnie dziwne, ale tak już było.
Dzieciństwo przypadło na trudne lata 90., więc nie żyłyśmy w luksusach. Na podstawowe rzeczy wystarczało, a coś ekstra było tylko przy okazji świąt czy urodzin. Wydaje mi się jednak, że wtedy większość ludzi tak żyła.
Teraz sama jestem mamą – i to dwa razy. Ze swoim mężem wzięliśmy ślub pięć lat temu. Młodsza córka niedawno skończyła roczek, starsza ma cztery lata. Mamy kredyt hipoteczny, a pracuje głównie mój mąż. Sami rozumiecie – do bogactwa daleko.
Drugiego dziecka tak wcześnie nie planowaliśmy, ale życie potoczyło się inaczej. Mąż znalazł dodatkowe zajęcie, żebyśmy mogli spokojnie związać koniec z końcem. Ja też dorabiam – prowadzę media społecznościowe kilku firm. Pieniądze niewielkie, ale lepsze to niż nic.
I tutaj pojawia się główny problem – moja mama. Gdyby nie jej oczekiwania, to może i z kredytem nie byłoby nam tak ciężko. Ale mama wciąż przypomina, że „dorosłe dzieci muszą pomagać rodzicom”:
– Sama cię wychowałam, wszystko co najlepsze ci dawałam, harowałam, żebyś miała dobrze. Teraz twoja kolej, żeby mi się odwdzięczyć – powtarza.
I ja chcę pomagać, tylko… z czego? Jakąś niewielką kwotę jeszcze jestem w stanie wysupłać z naszego budżetu, ale to kropla w morzu jej potrzeb.
– Muszę zrobić ząb, plomba wypadła. Do państwowego dentysty nie pójdę, tam czeka się miesiącami. Potrzebuję pieniędzy na prywatnego – mówi przez telefon. Oczywiście zakłada, że to ja te pieniądze znajdę. Więc znajduję – kosztem własnych wydatków.
Tak samo z pieniędzmi na fryzjera, nowe płaszcze, manicure i inne „niezbędne” potrzeby. Kombinuję, jak się da, żeby coś wyskrobać, ale wiem, że mężowi to się coraz mniej podoba.
W zeszłym miesiącu teściowa przeszła na emeryturę i zaproponowała, że pomoże nam przy dzieciach:
– Starsza chodzi do przedszkola, z młodszą dam sobie radę. Idź do pracy, teraz potrzebujecie pieniędzy – powiedziała.
Od razu chwyciłam się tego pomysłu. Podzieliłam się tą nowiną z mamą – a ona:
– To świetnie! Może latem wyślesz matkę na wakacje, bo od dawna nigdzie porządnie nie byłam.
Od dawna? Dwa lata temu była w Turcji! Ja nad morzem ostatni raz byłam w podstawówce, kiedy wysłała mnie z koleżanką do Stegny. Moje dzieci nigdy nie były nad morzem, ale to ja mam zapewnić mamie urlop, bo „dzieci i tak nic nie zapamiętają, a wy z mężem jeszcze się w życiu najeździcie”.
I znowu: „bo ja cię wychowałam, bo wszystko ci poświęciłam, więc teraz mi się należy”. Tyle że ja nie prosiłam, żeby mnie rodziła – to była jej decyzja. Mama ma 55 lat, jest zdrowa, pracuje – trochę za wcześnie na to, żeby żyć z pomocy córki.
Jeśli tak dalej pójdzie, to moje dzieci dorosną w biedzie, bo mamine oczekiwania rosną szybciej niż nasz dochód. A ja też jestem młoda i chciałabym czasem pomyśleć o sobie. Czy mam później powtarzać własnym dzieciom jej słowa i robić z nich sponsorów?
Nie jestem przeciwko pomaganiu – ale wtedy, kiedy mogę, a nie kosztem swojej rodziny. Mama nie głoduje, nie jest chora, a jednak ciągle domaga się pieniędzy, wiedząc, że mamy kredyt i dwoje małych dzieci. To już nie jest pomoc – to zwykłe wymuszanie.
Na razie wszystko to układam sobie w głowie i szykuję się do poważnej rozmowy z mamą. Nie wiem, co z tego wyjdzie, ale wiem jedno – tak dalej żyć nie chcę.
