Kiedy zarabiałem więcej od żony, to ja utrzymywałem dom. A kiedy ona zaczęła naprawdę dobrze zarabiać, nagle odmówiła dzielenia kosztów choćby po połowie!
Mieszkamy z moją żoną, Magdą, w małżeństwie już kilka lat. Dzieci jeszcze nie mamy, ale planujemy w najbliższym czasie. Jeśli chodzi o codzienność i wspólny budżet, nigdy nie mieliśmy większych problemów – zawsze się dogadywaliśmy.
Umowa była prosta: wpłacaliśmy pieniądze proporcjonalnie do naszych zarobków. Ja zarabiałem zdecydowanie więcej, więc można powiedzieć, że to ja utrzymywałem rodzinę.
Magda mogła czasem kupić zakupy czy drobiazgi do domu. Jej pensja starczała głównie na ubrania, kosmetyki i różne zabiegi dla siebie. Mnie to nie przeszkadzało. Przecież nie będę wymagał od żony, żeby dokładała się na równi ze mną, skoro mieliśmy zupełnie inne możliwości.
Magda pracowała w salonie kosmetycznym jako manicurzystka. Klientek nie miała zbyt wiele, a sama firma zabierała ogromny procent dla siebie. Ale jej to sprawiało przyjemność. Poza tym, dzięki moim zarobkom, nie brakowało nam pieniędzy.
Któregoś dnia jej koleżanka podsunęła jej pomysł: otwórz własny gabinet. Początkowo trzeba będzie zacisnąć pasa i zainwestować, ale potem – mniej klientek, a zarobek większy. Magdzie od razu zapaliły się oczy.
Nie mogłem jej nie wesprzeć. Powiedziałem, że jeśli będzie potrzebna pomoc finansowa, to oczywiście się dołożę. I Magda zaryzykowała.
Na początku wydawało się, że nic z tego nie będzie. Ale poczta pantoflowa zadziałała błyskawicznie. Magda robiła świetną robotę, ceny miała rozsądne. Klientki zaczęły polecać ją znajomym. Dość szybko zebrała grupę stałych klientek, dzięki czemu nie musiała się zaharowywać, a i tak zarabiała bardzo dobrze.
Po kilku miesiącach miała jeszcze więcej doświadczenia, a zapisów było tak dużo, że zdecydowała się podnieść ceny. Część nowych klientek odpadła, ale wiele zostało. W efekcie Magda zaczęła zarabiać… więcej ode mnie.
Byłem z niej naprawdę dumny. I prawie od razu zaproponowałem rozmowę o naszym wspólnym budżecie.
– No proszę, teraz też jesteś naszą „żywicielką”! – zażartowałem. – Jasne, że jako mężczyzna dalej chcę brać na siebie jak najwięcej, ale skoro zarabiasz już więcej ode mnie, to może chociaż połowę kosztów będziemy dzielić?
– W jakim sensie? – uniosła brwi. – To że teraz zarabiam więcej, znaczy, że mam utrzymywać rodzinę? Nie tak się umawialiśmy!
– Nie mówię, żebyś nas utrzymywała. Ale żebyśmy dzielili wydatki pół na pół. Choć skoro zarabiasz więcej, mogłabyś dawać nawet więcej! – nie wytrzymałem.
– Nie, Paweł. Chcę i zarabiam, ale ciebie o pomoc nie proszę. Nie wyciągam ręki po ubrania, kwiaty czy prezenty. Sama się tym zajmuję. Dlatego proszę cię, przynajmniej domowe wydatki weź na siebie – odpowiedziała twardo.
Byłem w szoku. Dopiero po rozmowie przypomniałem sobie, że to ja włożyłem pieniądze w jej „biznes” na początku. Bez mojego wsparcia nie byłoby żadnego gabinetu. A przecież przez lata żyła jak królowa – niczego jej nie brakowało.
Dobrze, że teraz i tak mam przyzwoitą pensję i mogę dbać o dom. Ale co będzie, jeśli coś mi się stanie? Zachoruję? Ona też powie, że „nie umawialiśmy się” na wzajemną pomoc?
Na razie odłożyliśmy konflikt na bok. Sam wciąż nie wiem, co z tym zrobić. Nigdy bym nie pomyślał, że lepsza sytuacja finansowa jednego z małżonków może przynieść pęknięcie w związku, zamiast go wzmocnić.
