Mój syn mieszka z żoną. Po ciężkim dniu pracy wraca do domu i jeszcze staje przy kuchni, żeby ugotować kolację dla siebie i dla niej. Ona nie robi zupełnie nic – wpada tylko do mieszkania, żeby się przespać. A ostatnio dowiedziałam się, ile tak naprawdę zarabia – i od tamtej pory nie mam ochoty do nich zaglądać

Uważam, że mój syn miał ogromnego pecha, jeśli chodzi o życie małżeńskie. Zamiast mieć u boku porządną żonę i gospodynię, ma kobietę, która całe dnie spędza w pracy. I nie mówię, że brakuje im pieniędzy – bo to nieprawda. Ona zarabia grosze, a mimo to siedzi po godzinach, tłumacząc się „nawałem obowiązków”. A mój biedny syn musi sam sobie gotować. Po co komu taka żona, skoro w domu nie ma ani ciepła, ani porządku, ani nawet normalnego obiadu?

Nie polubiłam jej już przy pierwszym spotkaniu – kiedy mój syn nas sobie przedstawił. Nawet wtedy, przy kolacji zapoznawczej, nie potrafiła oderwać się od telefonu. Ciągle tylko rozmowy, wiadomości – wszystko „z pracy”. Byłam zszokowana. Jak można tak się zachowywać wobec przyszłej teściowej? To przecież brak elementarnego szacunku. I dla mnie, i dla mojego syna. Przez te wszystkie lata uważałam, że zasłużył na kogoś lepszego.

W końcu się pobrali i zamieszkali w jej mieszkaniu. Czasem ich odwiedzam, chcę zobaczyć, jak sobie radzą. I za każdym razem wychodzę stamtąd z ciężkim sercem. Wszędzie porozrzucane brudne ubrania, jedyny kwiat na parapecie dawno uschnięty. A w lodówce – jak u kawalera: parówki, jajka i pokrojona wędlina. I mój syn – schudł w oczach przez te ostatnie miesiące.

Ma odpowiedzialną pracę – zajmuje się dokumentacją, potrzebuje dobrej diety, snu i spokoju. A co ma? Wraca do pustego mieszkania, zmywa naczynia, zagląda do pustej lodówki. Jego żona „ma nadgodziny”. Twierdzi, że jak nie będzie ich brać – straci pracę. Ale co z tego, skoro i tak zarabia tyle, co nic? Jest tylko jakąś zastępczynią kierownika działu kadr na lokalnym zakładzie. Pensja – żadna. Nawet na siebie jednej by nie starczyło.

Mój syn tymczasem zarabia bardzo dobrze. Utrzymuje ich oboje. I jeszcze mnie wspiera – bo od lat jestem na emeryturze, a wiadomo, jak jest. Choć już nauczyłam się oszczędzać na wszystkim. A jego żona? Zamiast dbać o dom, zadbać o niego, ugotować coś ciepłego – nie wiadomo, co ona właściwie robi. I dzieci też nie mają. A ja tak bardzo marzę o wnukach…

Mam już ponad 60 lat. Chciałabym jeszcze pobawić się z maluchami, mieć kogo potrzymać za rączkę. Ale przy tym trybie życia mojej synowej wygląda na to, że w ogóle nie zamierzają mieć dzieci. Ona nie przejmuje się niczym. Zachowuje się, jakby była jakąś panią dyrektor.

Mój syn nigdy nie poskarżył się na żonę – ale ja widzę, jak żyją. Wraca zmęczony, a potem jeszcze gotuje dla siebie i dla niej. Przecież to nie jego obowiązek. Dlaczego ona mu na to pozwala? Gdzie jej wrażliwość, empatia?

Serce mnie boli, gdy widzę, jak dobro mojego syna jest wykorzystywane bez wzajemności. Po co mu taka żona, która nie wnosi nic do ich wspólnego życia? On robi wszystko w domu, a ona tylko wpada, przesypia noc i rano znowu do pracy. Wygląda na to, że dzieci nie są nawet w jej planach. Jak mam pomóc mojemu dziecku? Nie chcę wtrącać się w ich małżeństwo, ale nie chcę też patrzeć, jak mój syn tak żyje całe życie. Każda matka mnie zrozumie. Smutno mi nawet przychodzić do niego w odwiedziny.

Spread the love