Pewnego wieczoru wróciłam z pracy strasznie głodna. Wiedziałam, że w lodówce są jeszcze kotlety, więc z radością otwieram drzwi, a tam… tylko garnek z samym makaronem. Kotletów ani śladu. Mój mąż zawsze wybiera to, co najsmaczniejsze. Jeśli w lodówce stoją dwa garnki – w jednym ziemniaki czy kasza, a w drugim mięso – on bez chwili wahania sięgnie po mięso. O nas, o mnie i córce, nawet nie pomyśli
Nigdy nie przypuszczałam, że temat jedzenia może stać się kluczowy w życiu rodzinnym. Ale problem wcale nie leży w samym jedzeniu, tylko w szacunku do innych.
Jesteśmy małżeństwem od 10 lat. Mój mąż nie jest złym człowiekiem, ale ma jedną wadę – myśli wyłącznie o sobie. Dotyczy to zwłaszcza jedzenia. Michał nigdy nie zapyta, czy może coś zjeść, czy my z córką już jadłyśmy…
Zawsze wybierze to, co lepsze. Jeśli w lodówce stoi garnek z makaronem i drugi z mięsem, on bez mrugnięcia okiem zje mięso. Potrafi usiąść i wciągnąć dziesięć kotletów z herbatą! Albo sam zjeść całą pieczoną kurę…
Nie chodzi o to, że mi żal. Ale człowiek powinien rozumieć, że mięso czy kotlety są przygotowane dla całej rodziny na kolację! A ja wracam z pracy zmęczona, zaglądam do lodówki i… zostają tylko resztki. Jak tak można?
Rano wstaję, żeby przygotować śniadanie. Otwieram lodówkę – nie ma sera, nie ma jajek, nie ma mleka. Michał znowu wstał w nocy, bo chciało mu się przekąsić. Sera i wędlin już nawet nie kupuję – u nas nie wytrzymują w lodówce dłużej niż jeden dzień… Jajka też nie! Jedyne, co zostaje nietknięte, to mięso w zamrażarce.
Teściowa uwielbia gotować – robi to z pasją i u niej nikt nigdy nie wychodzi głodny. Porcje zawsze nakłada tak ogromne, że dla mnie wystarczyłyby na kilka dni. Sama staram się jeść mniej i uczę tego córkę – żeby wstawać od stołu z lekkim uczuciem niedosytu.
Nie dlatego, że oszczędzamy – po prostu uważam, że przejadanie się szkodzi, szczególnie dziewczynkom. Córka już trochę to rozumie, ale męża nie mogę oduczyć.
Na jedzeniu nie oszczędzamy. Michał dobrze zarabia, ja też mam swoją wypłatę, choć mniejszą. Mamy wspólny budżet, mam dostęp do wszystkich jego kart, pieniędzy nie ukrywa. Mogę kupować produkty bez liczenia na kasie, nigdy nie muszę się zastanawiać, z czego zrezygnować, żeby starczyło na jakiś rarytas.
Niedawno kupiłam córce pudełeczko malin. Jesienią to drogi rarytas, ale miała taką ochotę… Cały wieczór jadła powoli, rozkoszując się każdą jagodą. Umówiłyśmy się, że część zje teraz, a resztę zostawi na jutro. Rano zaglądam do lodówki – pudełko po malinach leży… w koszu na śmieci!
– Michał, wiesz, ile kosztowały te maliny? Kupiłam je dla dziecka, a sama nie zjadłam ani jednej! – mówię wzburzona.
– No i co z tego? – wzrusza ramionami mąż. – Nie masz pieniędzy? Idź i kup jej kolejne, gdzie problem? Zobaczyłem w lodówce, naszła mnie ochota i zjadłem.
On w ogóle nie rozumie moich pretensji. Przecież jedzenia jest pod dostatkiem, niczego nie brakuje. Dlaczego miałby jeść sam makaron, skoro są kotlety? A dlaczego żona nie może usmażyć od razu dwudziestu kotletów, tylko trzy-cztery?
– To ty jesteś winna! – mówi mi. – U porządnej gospodyni w domu zawsze jest zapas jedzenia, a u ciebie zawsze ostatni kotlet na rodzinę!
Ja już mam tego dość. Czuję, że mój mąż mnie nie docenia, myśli tylko o własnym brzuchu. Czasem mam wrażenie, że ożenił się ze mną tylko po to, żebym codziennie gotowała mu jedzenie.
