Kiedy nasza córka oznajmiła, że wychodzi za mąż i że mamy szykować się na wesele, nie poczuliśmy radości – raczej smutek i niepokój. Ani ja, ani mój mąż nie byliśmy zachwyceni jej wybrankiem. Chłopak z biednej rodziny, bez wykształcenia, bez zaplecza. A jednak to my opłaciliśmy wesele, bo jego rodzice dorzucili zaledwie parę groszy. Młodzi zamieszkali w mieszkaniu, które kupiliśmy specjalnie dla naszej córki. I wtedy się zaczęło…
Całe życie z mężem ciężko pracowaliśmy, żeby nasza córka miała wszystko, co najlepsze. Nie byliśmy bogaci, ale każdą wolną złotówkę odkładaliśmy na jej potrzeby. Inwestowaliśmy nie tylko pieniądze, ale i serce – by miała ciepło, bezpieczeństwo, dobre dzieciństwo. A ona? Dziś prawie o nas nie pamięta.
W szkole opłacaliśmy jej wszystkie zajęcia – basen, plastykę, gimnastykę. Później, by mogła skończyć studia bez stresu, oszczędzaliśmy na wszystkim. Gdy dorosła, wzięliśmy kredyt, żeby miała własne mieszkanie – żeby nikt jej nie nazywał “bez posagu”. Myśleliśmy, że robimy to wszystko z miłości. Ale teraz mam wątpliwości – czy nie wychowaliśmy przypadkiem dziecka, które potrafi tylko brać?
W wieku 26 lat poznała chłopaka. Wcześniej miała związki, ale nic z tego nie wychodziło. A tu nagle – decyzja o ślubie. Jej wybranek od razu wzbudził naszą nieufność – chłopak z prowincji, bez zawodu, bez planu na życie. Próbowałam rozmawiać z córką, żeby się nie spieszyła, żeby pomyślała. Ale nic do niej nie trafiało. Przyprowadziła go do naszego mieszkania i zamieszkała z nim jak gdyby nigdy nic. On nie potrafił jej nawet wyżywić – to my wciąż musieliśmy im pomagać.
Ślub się odbył – skromny, ale i tak finansowany głównie przez nas. Rodzice pana młodego wystarali się ledwo na garnitur dla syna. Mój mąż załatwił mu później pracę, żeby choć trochę odciążył naszą córkę. Mieliśmy nadzieję, że usłyszymy kiedyś zwykłe “dziękuję”. Nic z tego.
Gdy tylko zaczęli stawać na nogi, a my przestaliśmy ich wspierać finansowo, zaczęły się pretensje. Że nie chcieliśmy zięcia zaakceptować, że chcieliśmy zniszczyć ich szczęście, że niby chcieliśmy zatrzymać córkę jako starą pannę. A najbardziej boli to, że to wszystko mówi moja jedyna córka. Dla niej teraz najważniejszy jest jej mąż – jego słucha, jego zdanie się liczy. A on skutecznie ją nastawia przeciwko nam.
Wydaje mi się, że cała niechęć zaczęła się wtedy, gdy nie zgodziliśmy się na zameldowanie zięcia w mieszkaniu córki. Mieszkanie kupiliśmy my – z własnych pieniędzy, wzięliśmy na nie kredyt, spłacaliśmy raty. Nie chciałam, by w razie rozwodu zabrał połowę. Teraz córka tego nie rozumie, nie widzi. I nie wiem, jak do niej dotrzeć.
Wychowaliśmy dziecko, które nie potrafi zobaczyć, ile dla niej zrobiliśmy. I teraz czuję, że zostaliśmy z tym wszystkim sami.
