Dorastałam w biednej rodzinie, dlatego zaraz po szkole poszłam do pracy. Zarabiałam całkiem nieźle, ale nie miałam szans nic odłożyć – pomagałam młodszemu bratu. Kupowałam mu ubrania, słodycze, coś dobrego, czego my – dzieci naszych rodziców – nigdy wcześniej nie dostawaliśmy. Dziś jestem dorosłą kobietą, ale nigdy nie zapomnę, jak wyglądało moje dzieciństwo. Pamiętam moją mamę, która niewiele nam dała, i żyję zupełnie inaczej
Miałam 14 lat, kiedy naprawdę zrozumiałam, że moja rodzina nie jest taka jak inne. Rodzice ciężko pracowali, by utrzymać mnie i moją młodszą siostrę, ale nawet przy tym niedostatku często spotykali się z „dziwnymi znajomymi”, którzy zostawali u nas do rana. W domu ciągle było głośno – awantury, krzyki. Mój brat nie rozumiał, co się dzieje, ale ja nie potrafiłam na to spokojnie patrzeć. Leżałam godzinami i pytałam siebie: „Dlaczego akurat ja? Dlaczego mam takich rodziców?”. Marzyłam o zupełnie innym życiu – o rodzinie, w której dzieci czują się bezpieczne, kochane, otulone troską i ciepłem.
Najlepszą decyzją, jaką wtedy podjęłam, było pójście do pracy. Po dziewiątej klasie zaczęłam pracować, a wieczorami chodziłam do szkoły dla dorosłych. W tym wieku czułam się jak dorosła – i tak też żyłam. Pracowałam, zarabiałam, choć oszczędności nie było – wszystko oddawałam bratu. By miał to, czego nam zawsze brakowało: coś dobrego do jedzenia, nowe buty, kurtkę.
Czas mijał. Brat skończył szkołę i poszedł do pracy. Ja wtedy zaczęłam rozwijać własny mały biznes. Zapisałam się na studia zaoczne. Szło powoli, ciężko, ale już nie bałam się przeszkód. Z czasem interes zaczął przynosić porządne dochody. Stałam się kobietą niezależną – także finansowo.
Dziś mam 34 lata. Mam cudownego męża i troje dzieci – synka i bliźniaczki. Są jeszcze mali, ale każdego dnia przypominam sobie swoją dawną obietnicę: że moje dzieci będą kochane, będą czuły się bezpieczne, będą wiedziały, czym jest prawdziwy dom. Robimy z mężem wszystko, by dać im to, czego sami nie zaznaliśmy. Chcemy, żeby były po prostu – naprawdę – szczęśliwe.
