Moja teściowa przez czternaście lat pracowała we Włoszech. Dzięki temu mogła kupić sobie mieszkanie w centrum miasta i jeszcze sporo odłożyć na czarną godzinę. Ale gdy po ślubie przeprowadziliśmy się do niej, pierwszą rzeczą, którą zrobiła, było postawienie w kuchni dwóch lodówek – jednej swojej, drugiej naszej. Żeby, jak sama to ujęła, „nie musieć dzielić się jedzeniem”
Z żoną najpierw wynajmowaliśmy kawalerkę. Ale kiedy zmarł jej ojciec, a mama została sama, postanowiliśmy przeprowadzić się do niej. Mieszkanie duże – cztery pokoje – w centrum wojewódzkiego miasta, więc wydawało się to rozsądnym krokiem. Tym bardziej że Ania jest jedynaczką. Bez długiego zastanawiania się spakowaliśmy się i zamieszkaliśmy z jej matką, panią Haliną. Na początku wszystko układało się dobrze – oboje z żoną pracowaliśmy, zarabialiśmy przyzwoicie.
Sytuacja zmieniła się po urodzeniu bliźniąt. Żona poszła na urlop macierzyński, a ja straciłem dobrze płatną pracę – firma, w której pracowałem, upadła. Znalazłem coś na mniej korzystnych warunkach, ale ledwo wiążemy koniec z końcem.
Pomocy ze strony teściowej nie ma co się spodziewać. Ma podejście: „My sobie sami poradziliśmy, to i wy dacie radę”. Tyle że ona miała jedno dziecko, a my od razu dwoje – i to robi różnicę. Choć może nie dla niej.
Pieniądze zarobione we Włoszech skrupulatnie oszczędza. Teraz żyje jak zamożna emerytka. Ale do własnej córki nie ma ani krzty współczucia. Ani razu nie zaproponowała nam pomocy – mimo że wie, jak nam trudno. Co więcej, wspomniane dwie lodówki są symbolem naszego współistnienia – osobne zakupy, osobne półki. Jej jedzenie jest lepszej jakości, ale nie kwapi się, by się dzielić.
Wiecie przecież, ile kosztują rzeczy dla niemowlaków – a my mamy dwójkę. Z żoną oszczędzamy na wszystkim. Odkładamy każdą złotówkę, rezygnujemy z drobnych przyjemności, byle przetrwać do kolejnej wypłaty. A teściowa żyje po swojemu – jak mówi: „Całe życie żyłam dla innych, teraz czas na mnie”. I mamy być wdzięczni, że pozwala nam u siebie mieszkać.
Ja to rozumiem. Każdy ma prawo żyć po swojemu. Nikt nikomu nic nie jest winien – w teorii. Ale są jeszcze ludzkie uczucia. Mówimy przecież o najbliższej rodzinie: córce, wnukach. O sobie nawet nie wspominam.
Nie oczekuję jej pieniędzy. Nie myślcie, że chcę się na niej „zawieźć”. Jestem dorosłym facetem, sam potrafię zatroszczyć się o rodzinę. I to zrobię. Ale ciężko patrzeć, jak moja żona oszczędza na wszystkim. Nawet pieluchy zakłada tylko na spacery, a w domu używa wielorazowych tetrowych pieluch.
Czy to naprawdę taki problem – przeznaczyć choćby niewielką kwotę miesięcznie na pomoc własnej córce? Albo kupić wnukom coś potrzebnego? Nie potrzebujemy wiele, ale teraz każda pomoc byłaby zbawienna. Wierzę, że wkrótce wszystko się unormuje, ale na razie analizujemy każdy wydatek.
Zastanawia mnie jedno: kiedy teściowa będzie już bardzo stara i będzie potrzebowała naszej pomocy – albo pomocy naszych dzieci – jak wtedy się zachowa? Bo przecież, jak sama mówi, nikt nikomu nic nie jest winien. A ja jej już na pewno nie.
