„Po narodzinach córki czuję się oszukana” – historia kobiety, która z miłości zgodziła się na macierzyństwo, ale została z tym sama
Nie wiem, co się ze mną ostatnio dzieje. Mam wrażenie, że żyję nie swoim życiem. Tak się złożyło, że nigdy nie marzyłam o dzieciach. Nie jestem żadną radykalną „bezdzietną z wyboru” – po prostu temat macierzyństwa nigdy mnie nie poruszał. Gdy znajomi rozpływali się nad słodkimi bobasami, ja nie czułam nic.
Moje życie było spokojne aż do 28. roku życia.
A potem poznałam miłość mojego życia – Michała.
Wcześniej bywałam w związkach, ale żaden z nich nie dawał mi poczucia, że chcę z kimś założyć rodzinę. Z Michałem było inaczej. Zakochałam się po uszy. Znajomi nas sobie przedstawili, a on twierdził, że zakochał się we mnie jeszcze zanim się poznaliśmy – widząc moje zdjęcie.
Nasze początki były bajką. Michał był opiekuńczy, zakochany, czuły. Po ślubie wspólne życie też układało się dobrze. Dzieliliśmy obowiązki domowe, planowaliśmy wspólne wakacje, cieszyliśmy się sobą.
Michał wiedział, że nie planuję dzieci. Rozmawialiśmy o tym szczerze. Mówiłam, że nie jestem gotowa „rodzić dla siebie” i że dziecko powinno być wynikiem wielkiej miłości i wspólnej decyzji. Byłam też przekonana, że rodzicami powinni być rodzice, nie dziadkowie czy opiekunki.
Po dwóch latach małżeństwa Michał zaczął coraz częściej wspominać o dziecku. Gdy widział maluchy u znajomych, rozczulał się, potem wracał zamyślony. Zgodziłam się na dziecko tylko dlatego, że go kochałam. Chciałam, by był szczęśliwy.
Urodziła się nasza córeczka – Zosia. Michał marzył o córce. I choć wiedział, że rodzicielstwo to rewolucja, nie był gotowy na to, co się wydarzyło. Obiecywał, że będzie mi pomagać. Mówił, że wszystko będziemy robić razem.
Ale rzeczywistość była zupełnie inna.
Gdy ja po cesarskim cięciu nie mogłam nawet usiąść, on jeździł na basen, odwiedzał babcię, zabierał siostrzenicę na łyżwy. Zosia płakała całymi dniami, ja chodziłam po mieszkaniu, nie mając nawet chwili na odpoczynek.
Tak zaczęło się moje macierzyństwo – samotne i pełne bólu.
Zosia ma już półtora roku. I z każdym dniem widzę, że jej ojciec nie ma żadnych ojcowskich obowiązków. Nie kąpie jej, nie karmi, nie chodzi z nami na spacery. Wszystko jest na mojej głowie.
Michał mnie kocha, córkę też. Ale… tylko deklaratywnie. Nawet w weekend spędza z nią może godzinę czy dwie. Resztę czasu jeździ sam – do brata, do rodziców, do kolegów.
A ja? Ja jestem zmęczona do granic. Kiedy Zosia zasypia, czuję ulgę, jakby ktoś zdjął ze mnie kajdany. Michał ma pretensje, że nie mam ochoty na bliskość. Ale jak mam ją mieć, skoro nie mam chwili dla siebie?
Nie tak miało być. Myślałam, że będziemy dzielić życie i obowiązki. A tymczasem czuję się oszukana i zdradzona. Wszystko robiłam z miłości, a teraz on mówi, że „nie mamy o czym rozmawiać”, że jestem nudna. A ja po prostu chcę spokoju. Ciszy. Świętego spokoju.
Rozmawialiśmy dziesiątki razy. Po każdej rozmowie przez kilka dni Michał staje się „tatą z reklamy”, a potem znowu znikam mu z pola widzenia.
I wiecie co? Coraz częściej myślę, że rozwód może być ulgą. Może lepiej wiedzieć, że jestem sama, niż łudzić się, że ktoś mi pomoże. Może wtedy nie będę rozczarowana, że znowu wszystko spada na mnie.
Może samotność w ciszy jest lepsza niż samotność obok kogoś?
