Nie maluję się do sklepu… i czuję się z tym świetnie!

Jeszcze kilka lat temu nie wyobrażałam sobie wyjścia z domu bez makijażu. Nieważne gdzie — nawet po chleb i kefir do osiedlowego sklepu. Czułam się jak naga bez tuszu do rzęs i odrobiny pudru. Zanim przekroczyłam próg mieszkania, musiałam być „gotowa na spotkanie z cywilizacją”.

Z tamtych czasów dobrze pamiętam swoje rytuały: włosy musiały być ułożone, rzęsy wytuszowane, cień dobrany do koloru swetra, pomadka obowiązkowo w tonacji do torebki. Wszystko po to, żeby wyglądać „jak trzeba”, nawet jeśli miałam wrócić do domu w ciągu dziesięciu minut. Bo przecież co będzie, jeśli spotkam kogoś znajomego?

Dziś już się z tego śmieję.

Mam na imię Magda, mam 38 lat i od dawna chodzę do sklepu bez makijażu. Czasem nawet w dresie i z rozwianym koczkiem. I wiesz co? Żyję. Nikt mnie nie zlinczował. Mało tego — mam poczucie, że to ja zyskałam coś bardzo cennego: wolność.

Nie muszę już ukrywać twarzy pod warstwą kosmetyków, żeby czuć się pewnie. Przestałam przejmować się tym, co pomyślą inni. I nagle zobaczyłam, że takich kobiet jak ja jest mnóstwo. Wcale nie jestem wyjątkiem — tylko wcześniej byłam zbyt skupiona na sobie, by to zauważyć.

Okazało się, że ludzie mają własne sprawy, własne zmartwienia i zakupy do zrobienia. Nikogo nie obchodzi, czy mam róż na policzkach, czy tylko uśmiech na twarzy.

Dziś wystarczy, że się umyję, uczeszę i jestem gotowa do wyjścia. I wiesz co? To daje ogromny luz. Makijaż stał się moim wyborem, nie przymusem. Maluję się, kiedy mam ochotę — nie dlatego, że „tak trzeba”.

Czasem myślę, ile godzin życia straciłam na dopasowywanie cieni do bluzki, kiedy mogłam po prostu być sobą. Ale to była droga, którą musiałam przejść, żeby teraz świadomie wybierać — komfort ponad perfekcję.

Dziś wiem: to, co inni o mnie pomyślą, to ich sprawa. A moje szczęście — to już moja.

Spread the love