Zgodziłam się na rozwód pod warunkiem, że mieszkanie zostanie nam – on jeszcze zarobi, a ja z dwójką dzieci muszę gdzieś mieszkać. Władysław odszedł do innej kobiety, która spodziewała się dziecka. Jednak jego życie z młodą żoną nie ułożyło się – ciągle przyjeżdża do nas, niby do dzieci, ale widzę, że chciałby wrócić.
– Chyba czegoś nie rozumiem w tym życiu – mówi Weronika. – Wyszłam za Władysława, byłam szczęśliwa, nie do opisania, a teraz co? Przecież kochaliśmy się!
Weronika ma trzydzieści cztery lata, pracuje jako krawcowa w atelier, a Władek – jej mąż, obecnie są rozwiedzeni, a kiedyś byli szczęśliwą, niemal idealną rodziną.
– Kiedy się poznaliśmy, byliśmy biednymi studentami. Ja byłam ze wsi, on z miasta, czyli miał mieszkanie po rodzicach. Studiował inżynierię, między nami zaiskrzyło, pobraliśmy się.
Władysław był wtedy bardzo pożądanym kawalerem – mieszkał w mieście, studiował na uniwersytecie, a ja – dziewczyna z prowincji, wykształcona na krawcową w szkole zawodowej, nie byłam mu równa. Jego rodzina oczywiście plotkowała, że poluję na jego mieszkanie, ale nam to nie przeszkadzało, byliśmy młodzi, zakochani, nie zamierzałam dzielić ich majątku.
Po studiach Władysław zatrudnił się jako inżynier w firmie budowlanej, ja pracowałam w fabryce, wynajmowaliśmy pokój, nic nadzwyczajnego, młodzi ludzie, wszyscy przez to przechodzą, my też. Urodził się syn, szczęście nie do opisania, pieniędzy mało, ale miłości pod dostatkiem. Szyłam nocami na zamówienie, kostiumy dla dziecięcych zespołów tanecznych, gdy syn spał, żeby jakoś pomóc Władysławowi utrzymać rodzinę, żyliśmy normalnie, nie narzekaliśmy, nawet odkładaliśmy na mieszkanie.
Potem Władek postanowił założyć własny biznes, nabrał doświadczenia i ruszył. Zainwestował wszystkie nasze oszczędności, wspierałam go jak mogłam, brałam jeszcze więcej zamówień, żeby utrzymać rodzinę, póki on stawał na nogi. Wszystko robiliśmy razem, wspólnie, i udało się, nie od razu, oczywiście, minęły trzy lata, zanim pojawił się zysk, ale jednak się pojawił.
Władek rozwinął skrzydła, kupił większe mieszkanie, namawiał mnie na drugie dziecko, ja już pracowałam bardziej dla przyjemności, brałam tylko najciekawsze zamówienia, syn dorósł, chodził do szkoły, pomyślałam, a czemu by nie urodzić jeszcze jednego dziecka…
Jego rodzina przez ten czas zrozumiała, że nie zależy mi na ich majątku, zmienili o mnie zdanie, a teściowa, w ogóle, złota kobieta, przeprosiła, że od razu mnie nie zaakceptowała. Nie mam do niej żalu, pewnie z perspektywy matki wydaje się, że ktoś chce wykorzystać jej syna dla pieniędzy, sama jestem przyszłą teściową.
Ogólnie, bardzo nam pomagała, czasem zajęła się dzieckiem, na więcej nie liczyłam. Mieliśmy ciepłe relacje, wpadaliśmy do siebie w odwiedziny, porozmawiać czy pomóc w czymś.
Własny biznes to ciężka praca, tak też było u nas, ten biznes pochłaniał Władysława całkowicie, nie miał dla nas czasu, z synem rzadko rozmawiał, praca go wykańczała. A potem dowiedziałam się, że nie tylko praca zabiera nam ojca i męża, wtedy już spodziewałam się córki, chodziłam szczęśliwa. A Władysław ciągle znikał w pracy, zaczęłam znajdować w jego kieszeniach paragony, to z restauracji, to z hotelu, to z kwiaciarni. On taki był, nigdy nie wyrzucał paragonów, wszystkie wydatki zapisywał.
Pytałam go, co to, a on zawsze miał gotową odpowiedź, że kolacja z partnerami biznesowymi, albo że partnerzy z innego miasta, muszą gdzieś się zatrzymać, albo że urodziny księgowej, kupował kwiaty.
No i wierzyłam, bo chciałam wierzyć, nie mogłam nawet pomyśleć o czymś złym, przecież to mój ukochany, jedyny mąż. Kiedy wróciliśmy z mamą i synem, musiałam zwątpić w jego słowa, jego „partnerka biznesowa” zostawiła ślady po całym mieszkaniu, żebym chyba zrozumiała, że czas go wyrzucić, a najlepiej – sama odejść.
Nie czekałam nawet na Władysława, znowu próbowałby mnie oszukać, spakowałam rzeczy i przeprowadziłam się do teściowej, żeby przemyśleć, jak dalej żyć, wszystko jej opowiedziałam, jak było. Poradziła mi:
– Zamieszkaj u mnie, ochłoń, on zrozumie, że popełnił błąd, może się opamięta, a ty potem zdecydujesz, czy mu wybaczyć.
Mądra kobieta. Tak zrobiłam. Minął tydzień, drugi, nawet o nas z synem nie wspomniał, a po miesiącu przyjechał:
– Skoro wszystko wiesz, nie będę nic mówił, potrzebuję rozwodu, dziewczyna spodziewa się dziecka, muszę się z nią ożenić…
Aha, a ja, syn i przyszłe dziecko – nic mu nie jesteśmy winni!
– Dałam mu rozwód – mówi Weronika – pod warunkiem, że mieszkanie zostanie nam, on jeszcze zarobi, a ja z dwójką dzieci muszę gdzieś mieszkać, utrzymam nas sama, nie pierwszy raz pracuję nocami…
Weronika urodziła cudowną córkę, teściowa i syn są jej pierwszymi pomocnikami, oczywiście, z żalem wspomina swoje małżeństwo, ale trzeba żyć dalej, wychowywać dzieci.
– Najciekawsze – dzieli się jeszcze Weronika – że jego życie z młodą żoną się nie ułożyło, ciągle przyjeżdża do nas, pod pretekstem spotkań z dziećmi, a sam ma smutne, smutne oczy, aż żal. Poprosiłby, to może bym go przyjęła, chyba nadal go kocham, ale nie prosi, przecież jest mężczyzną.
Tak żyjemy, i jemu źle, i nam…
