Moja mama zawsze była niezwykle życzliwa wobec Adama – dosłownie uważała go za idealnego zięcia i była przekonana, że miałam ogromne szczęście, wychodząc za niego. Wiadomość o rozwodzie przyjęła bez cienia radości, wręcz wrogo. Nawet po rozstaniu nie zaprosiła mnie z dzieckiem do siebie. Do dziś, mam wrażenie, po cichu liczy, że jeszcze się zejdziemy, bo ani mnie, ani byłemu życie uczuciowe się nie układa

Rozwiodłam się z Adamem z powodu jego skrajnej skąpstwa. Dziś mam 37 lat, wychowuję naszego syna, Pawła. Adam płaci alimenty regularnie – raz w miesiącu, co do dnia. Przez pięć lat ani razu się nie spóźnił. Ale w tym miesiącu mija dzień, drugi… pieniędzy brak. Zadzwoniłam, oczywiście. A on mi oznajmia: „Wiedziałem, że odezwiesz się tylko wtedy, kiedy chodzi o alimenty. Przekaż Pawłowi nowe zasady: pieniądze będą tylko wtedy, jeśli zacznie interesować się ojcem. Jeśli nie zadzwoni do mnie przynajmniej raz w tygodniu – przykro mi, ale nic nie dostaniecie”.

Wszyscy wokół uważali Adama za mężczyznę idealnego: inteligentny, kulturalny, dobrze zarabiający, z mieszkaniem i samochodem. Dla wielu kobiet taki facet to spełnienie marzeń. A ja pięć lat temu spakowałam siebie i siedmioletniego wtedy Pawła i wynajęłam pokój. I do dziś uważam tę decyzję za jedną z najlepszych w moim życiu, choć otoczenie kompletnie mnie nie rozumiało.

Jedynym „minusem” Adama była jego przesadna wymagająca natura. Chociaż z perspektywy niektórzy powiedzieliby, że to nie wada, tylko zaleta. Żądał, żebym – siedząc na urlopie macierzyńskim – codziennie gotowała świeże obiady, prasowała pościel, nakrywała stół obrusem i myła podłogi każdego dnia.

Mama wtedy oczywiście stanęła po jego stronie: „Adam ma rację. Nie będziesz przecież całymi dniami siedzieć na kanapie z telefonem. Prasować trzeba, gotować też! I podłogę myć, przecież masz dziecko!”.

Mama była tak zapatrzona w Adama, że nawet wieść o rozwodzie przyjęła jak osobistą porażkę. Do dziś uważa, że powinniśmy wrócić do siebie, bo ani ja, ani on nikogo nie znaleźliśmy. Tyle że ja wcale tego nie chcę. Po pierwszym małżeństwie mam dość. Życie we dwójkę – tylko ja i syn – okazało się dużo prostsze.

Kiedy coś było „nie tak”, Adam potrafił godzinami mnie pouczać. A zawsze było coś nie tak. Teraz, we dwoje z Pawłem, żyje nam się naprawdę dobrze. Pracuję, wynajmuję mieszkanie. Moja pensja nie jest duża, ale alimenty od Adama stanowiły istotną część naszego budżetu. I trzeba przyznać, że wobec Pawła zawsze był uczciwy. Tylko że Paweł kompletnie do ojca nie lgnie.

Adam dzwoni do syna co tydzień, kupił mu nawet drogi smartfon, żeby utrzymywać kontakt. Ale te ich rozmowy brzmią bardziej jak raport, a nie ciepła pogawędka ojca z synem. Paweł podchodzi do tego bez entuzjazmu, wręcz z obowiązku.

A teraz od Adama cisza – od trzech tygodni. Od razu wyczułam, że to nie przypadek. Okazało się, że to jego „eksperyment”. Chciał sprawdzić, czy syn sam o nim wspomni. No i doszedł do wniosku, że jest potrzebny tylko z powodu pieniędzy.

Szczerze? Jestem załamana. Alimenty były dla mnie ważną częścią domowego budżetu, zwłaszcza że co miesiąc muszę płacić za wynajem. Bez tych pieniędzy sobie nie poradzę. Mogłabym złożyć pozew o alimenty oficjalnie, ale znam Adama – pewnie już coś wykombinował, żeby obejść system.

Zostaje jedno – zmuszać Pawła, żeby raz w tygodniu dzwonił do ojca, choć mnie aż skręca na samą myśl. To obrzydliwe. Ja sama kiedyś uciekłam od natarczywości Adama dosłownie w pustkę. Ale byłam dorosła, potrafiłam sobie poradzić. Paweł jest dzieckiem, nastolatkiem. Boję się, żeby mu tym nie zrobić jeszcze większej krzywdy.

Spread the love