Życiowa niesprawiedliwość
Poranek dla Karoliny wcale nie był dobry. Budzik darł się już trzeci raz, co oznaczało, że dalej odsypiać nie ma jak – czasu zostało tylko tyle, by szybko przyjąć pozycję pionową, chlusnąć wodą w twarz, ubrać się i z okrzykiem „Spóźnię się jak nigdy!” wylecieć z mieszkania.
Oczy uporczywie odmawiały współpracy, ale Karolina zawsze była z siebie dumna, jeśli chodzi o determinację. Dlatego zaczęła szykować się do pracy prawie na ślepo, powtarzając jak zaklęcie: „Wrócę z roboty i od razu idę spać. Nawet kolacji nie zjem”.
Po drodze do łazienki zahaczyła o każdy możliwy róg w mieszkaniu, choć przecież mieszka tu nie od dziś i mogłaby przejść ten korytarz z zamkniętymi oczami. Ale tego ranka miała wrażenie, że ktoś w nocy potajemnie przestawił meble. Przysięgłaby, że wczoraj framuga była trzydzieści centymetrów dalej.
Zimna woda — bo oczywiście znowu odcięli ciepłą — pomogła nieco bardziej niż oczekiwała. Oczy w końcu się otworzyły, może nie szeroko, ale chociaż na tyle, żeby nie wjechać twarzą w ścianę.
Kot, mądry doświadczeniem, nie kręcił się jej pod nogami. Patrzył na nią z góry, siedząc na kuchennej szafce jak obraz nędzy i rozpaczy. Z tej pozycji doskonale widział, jak Karolina depcze jego pustą miskę i zaczął wrzeszczeć po kociemu, bardzo wymownie.
Karolina, na autopilocie, nasypała mu karmy, wrzuciła do torebki saszetkę błyskawicznej owsianki, smutno spojrzała na ekspres do kawy i poszła się ubrać. Organizm protestował całym sobą — nogi się plątały, oczy zamykały, a tylko żołądek krzyczał, że do roboty iść TRZEBA, bo kto nie pracuje, ten nie je.
Podczas zakładania rajstop popełniła błąd: usiadła. I organizm natychmiast to wykorzystał – zasnął. Najwyraźniej autopilot włączył żołądek, bo tylko on miał interes, żeby dojść do pracy.
Obudziło ją szturchnięcie w ramię. Ku swojemu zdziwieniu odkryła, że stoi już na przystanku, a ludzie obok przepychają się, żeby zdobyć miejsce w autobusie. Spojrzała na numer, dopasowała się do tłumu i jakoś udało jej się wcisnąć do środka.
– Byle nie zasnąć i nie przejechać przystanku – przekonywała sama siebie.
Powieki ciążyły jak z ołowiu. Karolina jeszcze raz powtórzyła mantrę: „Wrócę do domu i pójdę spać od razu”, po czym dogadała się z własnym organizmem, że będzie otwierać jedno oko na zmianę z drugim. Wyglądało to dziwacznie, ale w porannym autobusie ludzie widzieli już większe dziwy.
Do pracy weszła z opóźnieniem — ale nie takim dramatycznym, jak się obawiała. Tylko dwadzieścia minut.
W biurze przypadkiem zauważyła, że przyszła… w dwóch różnych butach. Dlatego jedna noga wydawała się jej krótsza — różne wysokości obcasów zrobiły swoje. Zanim ktokolwiek zauważył, wskoczyła w biurowe baleriny i podeszła do biurka jak gdyby nigdy nic.
Dzień wlókł się niemiłosiernie, jedyną pociechą była działająca wreszcie ekspresowa maszyna do kawy. To ona ratowała Karolinę przed upadkiem twarzą na klawiaturę.
W porze lunchu wyjęła z torebki „owsiankę”, wsypała do kubka, zalała wrzątkiem i mieszała, marząc już tylko o łóżku. W biurze rozniósł się dziwny, znajomy, choć zupełnie niekulinarny zapach. Karolina drgnęła i zaczęła się rozglądać. Jej wzrok padł na kubek. Zamieszała ostrożniej… i dopiero wtedy zrozumiała.
Pochyliła się, powąchała, spojrzała do kosza na śmieci… i zobaczyła pustą saszetkę po… kociej karmie.
Widocznie rano pomyliła pudełka.
– No super… to ciekawe, co ja nasypałam kotu — owsiankę?! – mruknęła, szorując kubek, z którego zapach karmy nie chciał zejść żadnym sposobem.
Do końca dnia każda kawa pachniała jej karmą. Nie pomogło nic.
W końcu wybiła ta najszczęśliwsza godzina — KONIEC PRACY. Karolina odżyła, założyła swoje dwa różne buty i pomaszerowała na przystanek.
Po twarzy błąkał jej się uśmiech. Już widziała siebie w domu: nakarmi kota, umyje się i do łóżka. A następnego dnia będzie jak nowo narodzona.
W domu czekał na nią obrażony kot, któremu sucha owsianka zupełnie nie przypadła do gustu. Karolina przeprosiła, wysypała mu normalną karmę, a owsiankę — rozsypaną po całej kuchni — pozbierała z westchnieniem.
Potem, trochę niepostrzeżenie, włączył się apetyt. Zrobiła kolację, zadzwoniła przyjaciółka, pogadały pół godziny… ale o dziewiątej Karolina powiedziała sobie stanowczo STOP, umyła się i poszła spać.
Wymodelowała poduszkę, poprawiła prześcieradło, otuliła się kołdrą, przymknęła oczy — i… NIC. Sen nie przyszedł. Trzy godziny przewracania się z boku na bok. O północy była już bliska szału.
„Jak to możliwe?! Cały dzień marzyłam tylko o spaniu!”
Jeszcze dwie godziny walki — picie wody, poprawianie pościeli, otwieranie i zamykanie okna, rytualne turlanie się jak gąsienica. Aż w końcu organizm się zlitował i wyłączył.
Rano Karolina zignorowała pierwsze dwa budziki, ale trzeci był już ostateczny. Trzeba wstawać.
– Wrócę z pracy i od razu idę spać! – burknęła, szukając nogą kapcia. Oczy nie chciały się otwierać.
