– Jeśli się rozwiedziecie, potrzebna ci będzie własna kawalerka – powiedziała teściowa mojemu mężowi i zaproponowała, żeby wziął mieszkanie na kredyt, ale zapisał je na nią. Mężowi ten pomysł się spodobał, ja natomiast odmówiłam. Dlaczego miałabym spłacać cudze mieszkanie?
Mieszkamy osobno, w mieszkaniu, które odziedziczyłam po rodzicach. Ale teściowa, pani Teresa, wbiła sobie do głowy, że jej syn musi sam zarobić na własne lokum. A ja – jako porządna żona – powinnam mu w tym pomóc. Dlatego Teresa zaczęła przekonywać mojego męża, żeby wziął kredyt hipoteczny.
– No i co z tego, że macie mieszkanie? – mówiła. – Ty na nie nie zapracowałaś. To rodzice zostawili. Każdy człowiek powinien sam kupić sobie dach nad głową. Więc twoje się nie liczy.
Gdyby było inaczej, gdyby moi rodzice wciąż żyli i nadal tam mieszkali, może faktycznie poszłabym w świat i kupiła coś swojego. Ale życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. Poza tym kocham mojego męża i nie planuję rozwodu. Jestem pewna, że się razem zestarzejemy. Po co więc brać kolejny kredyt, tylko po to, żeby „mieć”?
– Pomyślcie o dzieciach – pouczała nas Teresa. – Zostanie im, będą mieli lepszy start.
Tylko że swojemu synowi żadnego „startu” sama nie zapewniła. A co do dzieci — wychowamy, wykształcimy, pomożemy, ile się da. Ale później niech już budują swoje życie sami. Może to brzmi egoistycznie, ale ja naprawdę czekam na ten moment, kiedy zostaniemy z mężem sami, będziemy mogli żyć spokojnie i cieszyć się wnukami.
Spłacać kredyt przez dwadzieścia lat, odmawiając sobie wszystkiego, żeby kupić mieszkanie dla dzieci? Nie, dziękuję. Na studia — tak, na to warto odkładać. Ale mieszkanie? Niech sami zdecydują, jak chcą żyć.
Potem teściowa przeszła do innego argumentu:
– Synku, a jeśli się rozwiedziecie? Gdzie pójdziesz? Musisz mieć coś swojego!
I wtedy zrozumiałam, że ta cała „wspólna” inwestycja nagle staje się potrzebna tylko jemu. Na wypadek rozwodu. Ale spłacać mielibyśmy razem.
– Przecież jako żona powinnaś wspierać męża we wszystkim – mówiła Teresa. – W zdrowiu i w chorobie, w biedzie i w bogactwie… No i w racie kredytu też.
– A mieszkanie byłoby zapisane tylko na pana syna? – zapytałam. – Tak, żebym w razie czego miała gdzie iść? Dobrze rozumiem?
– Oczywiście. A co, miałby wrócić do mnie?
A potem dodała:
– Zresztą najlepiej, jak mieszkanie kupimy na mnie. Ja dostanę kredyt bez problemu, a wy będziecie spłacać.
Mój mąż… zgodził się.
– Mama ma rację – powiedział. – A jeśli naprawdę się rozstaniemy? Co, mam pod mostem mieszkać? Kupimy, najwyżej będziemy wynajmować, dopóki dzieci nie dorosną.
Na szczęście mieliśmy odłożone pieniądze na samochód. Powiedziałam więc spokojnie:
– Dobrze, chcesz mieszkanie, w porządku. Ale na takich zasadach ja się nie piszę. Kredyt na twoją mamę, a ja mam płacić? Nie ma mowy.
Zaproponowałam, że jeśli już, to robimy wszystko uczciwie: dzielimy wspólne wydatki po połowie, a z reszty każdy robi, co chce. Chcesz – kupuj mieszkanie. Chcesz – płać raty. Ale w cudze lokum się nie pakuję.
– Ale jak to cudze? Przecież to będzie nasze! – oburzyła się Teresa.
– Gdyby było nasze, byłoby na nas oboje – odpowiedziałam. – A skoro będzie na pani, to nie moje.
Mąż próbował tłumaczyć, że bez mojej części pieniędzy nic z tego nie wyjdzie, że nie starczy na wkład własny.
– Powiedziałeś, że będziesz wynajmować? No to świetnie. Z wynajmu dołożysz. Wystarczy. – ucięłam rozmowę.
I wtedy teściowa sama się zdradziła.
– Co to znaczy „wynajmować i dokładać”? Przecież ja też mogę wynajmować! – wypaliła, a potem od razu się zreflektowała:
– Ojej, nie to miałam na myśli! Przecież to twoje mieszkanie będzie, synku. Wiesz, że mama nigdy by cię nie oszukała!
Mój mąż zamilkł. I wszystko stało się jasne.
Pomysł z kredytem umarł, zanim w ogóle zdążył się narodzić. Mąż powiedział tylko, że lepiej będzie, jeśli zamiast płacić raty, będzie co miesiąc wydawać trochę pieniędzy na kwiaty i małe niespodzianki dla mnie — wtedy małżeństwo przetrwa dłużej.
Teściowa się obraziła i przestała do nas przychodzić. Ale spokojnie. Przeżyjemy i to.
