Choć mąż prosił ją nieraz, by się opamiętała, Olga nie potrafiła przełamać własnej dumy. Jej syn ożenił się z córką sprzątaczki — a tego ona po prostu nie była w stanie zaakceptować. I tak przez wiele lat nie widziała ani syna, ani synowej, ani swoich wnuczek
Z mężem, Wiktorem, żyli zawsze „po pańsku”. Poznali się jeszcze na studiach – najpierw w Krakowie, potem Wiktor dostał się na studia doktoranckie do Warszawy. Olga nie wahała się ani chwili, kiedy zaproponował jej wspólny wyjazd. Ślub mieli wystawny – oboje pochodzili z dobrych, zamożnych rodzin, więc rodzice nie szczędzili grosza. Od tamtego dnia minęło czterdzieści pięć lat, a Olga do dziś pamięta każdy szczegół tej uroczystości – jedwabną suknię, orkiestrę i stół uginający się od potraw.
Rodzice młodych pomogli im również na starcie – wspólnie kupili im kawalerkę w Warszawie. Wiktor szybko robił karierę naukową, a po kilku latach zamieszkali już w przestronnym trzypokojowym mieszkaniu. Olga, z kolei, dostała pracę wykładowczyni historii w jednym z warszawskich instytutów.
Z czasem wszyscy mówili do niej „pani Olgo Wiktorowo”, a ona lubiła, gdy brzmiało to z nutką szacunku. Kochała elegancję i dobre maniery. W jej słowach zawsze pobrzmiewał ton wyższości — szczególnie wobec tych, których uważała za „z niższych sfer”.
Ich jedyny syn, Marek, był oczkiem w głowie Olgi. Dawała mu wszystko, co najlepsze – elitarne przedszkole, prywatną szkołę, języki, tenis, drogie ubrania i wakacje za granicą. Całe jej życie kręciło się wokół niego.
Po dwudziestu ośmiu latach w Warszawie małżeństwo postanowiło wrócić do rodzinnego Krakowa. Wiktor dostał propozycję prestiżowego stanowiska, więc na niczym nie tracili. Olga też szybko znalazła zatrudnienie, ale postawiła jeden warunek: dom, i to nie byle jaki.
– Dość mam bloków i klatek – powtarzała. – Chcę mieć własny ogród, kwiaty, powietrze i altanę.
Wiktor spełnił jej marzenie. Kupił trzypiętrowy dom na obrzeżach Krakowa. Olga była zachwycona – wreszcie miała wszystko, czego pragnęła. Wszystko oprócz jednego: znaleźć „odpowiednią” żonę dla Marka.
Marek został w Warszawie, w ich dawnym mieszkaniu. Często przyjeżdżał w odwiedziny, aż pewnego dnia oznajmił, że się zakochał i zamierza się ożenić. Olga była pewna, że chodzi o córkę jakiegoś profesora, dyplomaty albo właściciela dużej firmy. Tymczasem Marek milczał i tylko powiedział, że wkrótce przyjedzie z narzeczoną.
W niedzielę Olga nakryła stół — elegancko, jak zawsze: porcelana, srebra, ciasto własnego wypieku. Czekała z bijącym sercem. Kiedy przez okno zobaczyła, kto wysiada z samochodu, pobladła. Znała tę dziewczynę. To była Ania, córka pani Marii, sprzątaczki z jej uczelni.
Pamiętała już tylko, że krzyczała. Że mówiła synowi, iż nigdy nie zaakceptuje takiego mezaliansu. Marek próbował tłumaczyć, że kocha Anię i że jest dobrą, uczciwą dziewczyną. Że poznał ją przypadkiem, gdy podwiózł ją z przystanku, bo dźwigała ciężkie torby. I że od tamtej chwili nie potrafił o niej zapomnieć.
Olga jednak była nieugięta. Zagroziła nawet, że odbierze mu mieszkanie, które kupili rodzice. Ale Marek się nie ugiął. Wzięli ślub cywilny i wyjechali do Gdańska, gdzie dostał świetną ofertę pracy.
Wiktor długo próbował przekonać żonę, by się pogodziła z dziećmi, ale jej duma była silniejsza od rozsądku. „Biednej synowej nie przyjmę!” – powtarzała. I przez kolejne lata nie widziała ani syna, ani wnuczek. Tylko Wiktor utrzymywał z nimi kontakt.
A gdy Wiktor zmarł, w przestronnym domu zrobiło się przeraźliwie cicho. Olga często patrzyła przez okno, jak sąsiedzkie dzieci lepią bałwana albo wtulają się w babcie. Ile razy brała telefon, by zadzwonić do Marka, ale za każdym razem odkładała słuchawkę. Nie pozwalała jej na to przeklęta duma.
Tamtego Wigilii była zupełnie sama. Ugotowała kutię, nakryła stół i usiadła przy kolacji. I wtedy, nagle, zza okna rozbrzmiała kolęda. Taka piękna, taka znajoma. Olga podeszła do okna – i zamarła.
Na ulicy stali oni. Marek, Ania i dwie dziewczynki. Kolędowali, śpiewając o narodzinach Jezusa.
Olga patrzyła na nich przez łzy. Dopiero wtedy zrozumiała, jak bardzo się myliła. Żadne bogactwo nie zastąpi ciepła rodziny. A jeśli dzieci przyjechały w ten wieczór – znaczy, że jej wybaczyły.
