Mój syn rozwiódł się ze swoją żoną. Zostawił jej swoje mieszkanie, płaci co miesiąc alimenty. A niedawno była synowa zadzwoniła i zażądała, żeby syn dawał jej jeszcze 2,5 tysiąca złotych miesięcznie na opiekunkę, bo ona nie zamierza prowadzać dziecka do przedszkola. Poszłam do niej i powiedziałam, że syn nie ma takich pieniędzy. Zaproponowałam, że ja sama będę zajmować się wnuczką, ale niech mi chociaż daje 700 zł miesięcznie. Wróciłam zasmucona i pomyślałam, że moja noga więcej u niej nie postanie

Od pierwszego dnia, gdy tylko poznałam synową, wiedziałam: i tak się z moim synem rozwiedzie. Tylko żebym się nie pomyliła co do dzieci… Mieszkali u mnie. Syn założył własną działalność, wziął kredyt i po sześciu latach kupił mieszkanie. Małe, jednopokojowe, ale zawsze coś swojego.

Długo nie mieli dzieci, co mnie nawet cieszyło, bo synowa była chorobliwie łasa na pieniądze. Wszystko tylko dla niej: kup mi to, kup tamto. Nawet na moje urodziny szkoda jej było grosza, a syn po kryjomu kupował mi kwiaty. Aż w piątym roku małżeństwa ogłosiła, że jest w ciąży. Od tego momentu wszystko miało kręcić się wokół niej: zachcianki jak u królowej – „chcę truskawek w nocy, chcę świeżych brzoskwiń, chcę nad morze, a właściwie sama nie wiem, czego chcę!”. I to mimo że trzeba było jeszcze spłacać kredyt. Z przerażeniem myślałam, co będzie, gdy urodzi się dziecko.

Kiedy przyszła na świat wnuczka, synowa stała się jeszcze bardziej nieznośna. Zawsze miała charakter trudny, ale teraz doszła niewdzięczność. Nawet mnie się nie wstydziła – kłócili się przy mnie, zawsze miała pretensje: za mało pieniędzy, mieszkanie za ciasne, życie nie takie, jak sobie wymarzyła. Raz jej powiedziałam: „Nie podoba się – wracaj do swoich rodziców!”. A ona na to: „O nie, to jest moje mieszkanie z dzieckiem!”.

Gdy wnuczka miała dopiero trzy lata, syn się rozwiódł. Zostawił jej mieszkanie i nawet się nie sprzeciwiał – trzeba było się jakoś od niej uwolnić, a dziecku trzeba było zapewnić dach nad głową.

Syn wrócił do mnie, regularnie płaci alimenty. Ale synowa nie odpuściła! Teraz żąda jeszcze 2,5 tys. zł miesięcznie na nianię. Tłumaczy, że chce wrócić do pracy, a do przedszkola nie odda dziecka – nawet prywatnego. Bo dzieci tam często chorują, a czasem są rzekomo bez opieki. Twierdzi, że znalazła „idealną” nianię: przez agencję, z pedagogicznym wykształceniem i referencjami. Tylko że za wszystko ma płacić ojciec dziecka, a jej pensja księgowej – zostaje dla niej samej! To normalne?

Powiedziałam jej: „Czemu ciągle wyciągasz od mojego syna pieniądze? Zostawił ci mieszkanie, płaci alimenty. Jeśli tak bardzo nie chcesz przedszkola, to ja mogę zajmować się wnuczką – jestem na emeryturze! A ty daj mi choć symboliczne 700 zł miesięcznie. Nie mam co prawda pedagogiki, ale mam wykształcenie medyczne, co też się przyda, a poza tym wychowałam syna, więc doświadczenie też mam!”. Ale była synowa obruszyła się, że jesteśmy rodziną, która skąpi pieniędzy na własne dziecko.

Mnie wcale nie zależy na tych pieniądzach – z przyjemnością opiekowałabym się wnuczką. Chciałam ją tylko sprawdzić na uczciwość. I co? Odmówiła. Powiedziała, że „ze starą babą” dziecko nie będzie miało dobrego wychowania.

Najgorsze, że synowa zagroziła: jeśli syn nie będzie płacił tych 2,5 tys. na nianię, to lepiej, żeby w ogóle nie widywał córki.

I co teraz? Tylko dla dobra dziecka znosimy jej charakter, ale ta kwota to przesada. Poza tym uważam, że dzieci powinny chodzić do przedszkola, być wśród rówieśników. Jeszcze bym zrozumiała prywatne przedszkole, ale niania za takie pieniądze – to już rozrzutność.

Spread the love