– Przecież twój były płaci alimenty, a ja muszę pomagać mamie – wzruszył ramionami mąż

Dowiedziałam się, że mój mąż część swojej pensji co miesiąc oddaje swojej mamie. Kobiecie, która – swoją drogą – nadal pracuje i dostaje emeryturę. Czyli nie klepie biedy.

Mimo że mamy wspólny budżet, wyszło to na jaw dopiero dwa lata po ślubie. I, jak można się domyślić, byłam wściekła – bo przez te dwa lata co miesiąc próbowałam posklejać nasz domowy budżet jak puzzle.

To moje drugie małżeństwo. Mam syna z pierwszego związku. Na szczęście jego ojciec regularnie płaci alimenty. Ale te pieniądze nigdy nie traktowałam jako swoje. To pieniądze mojego dziecka.

Z tych środków kupuję mu ubrania, zabawki, płacę za zajęcia dodatkowe. Z naszego wspólnego budżetu praktycznie nic nie idzie na jego potrzeby.
Mój syn jest już na tyle duży, że je to samo, co my – a wszelkie dodatkowe wydatki pokrywane są z alimentów.

Nasz domowy budżet obejmuje wszystko: rachunki, zakupy, paliwo, naprawy auta, ubrania, codzienne potrzeby.

Nigdy nie sprawdzałam, ile dokładnie zarabia mój mąż ani jak zarządza pieniędzmi. Nie przyszło mi do głowy, że może oddawać jednej trzeciej wypłaty swojej mamie – która, przypomnę, radzi sobie całkiem nieźle.

Nie żyjemy w luksusie. Ja pracuję, on pracuje, ale mamy kredyt na samochód, który co miesiąc zjada sporą część naszej pensji.

Nie mam prawa jazdy, auto prowadzi tylko mąż – zresztą to on naciskał, żeby je kupić. Mamy jeszcze dwa lata spłaty. Nadpłacić się nie da.

I nagle okazuje się, że jedna trzecia jego pensji regularnie wypływa z naszego wspólnego budżetu, który i tak już się nie dopina. I wszystko po to, żeby wspierać mamusię.
A ja się dowiaduję o tym z przypadku. I nie rozumiem: po co? Przecież jego matka ma i pracę, i świadczenia.

Tłumaczył się, że mama go wychowała sama, więc teraz „należy się jej wsparcie”. Domyślam się, że to sama zainteresowana mu to wpoiła – zapominając, że jej syn ma już własną rodzinę.

Byłam wściekła. Bo ja kombinuję co miesiąc, jak utrzymać dom, a on potajemnie wypłaca część pensji na boki.

– Twój były przecież płaci alimenty – powiedział. – Zawsze możesz coś z nich przesunąć, a ja muszę pomagać mamie.

Tłumaczę mu spokojnie: alimenty to pieniądze na dziecko, nie na mnie. Dzięki nim rzeczywiście sporo oszczędzamy – ale nie zamierzam z nich finansować naszego dorosłego życia.

Zwłaszcza że on co miesiąc, bez konsultacji, oddaje dużą część swojej pensji matce.

Wtedy stwierdził, że i tak „utrzymujemy mojego syna” – przecież go karmimy. A skoro tak, to może zrezygnować z części zajęć i dołożyć do wspólnego budżetu.

Naprawdę? Karmimy dziecko? Pięciolatek, który większość dnia spędza w przedszkolu, zjada przecież tyle, co nic. I co to za porównanie do tego, ile on oddaje swojej mamie?

Pokłóciliśmy się na poważnie. W przypływie emocji powiedział coś, czego nie da się cofnąć: że „wychowuje cudze dziecko”, a ja jeszcze mam do niego pretensje.

Chyba niedługo zyskałam kolejnego byłego męża. I całe szczęście, że z tym człowiekiem nie zdecydowałam się na dziecko. Bo podejrzewam, że z alimentami mogłabym się wtedy pożegnać na zawsze.

Spread the love