— Oj daj spokój! W dużym domu dla wszystkich starczy miejsca! — teściowa już się szykowała na przeprowadzkę razem z nami.

O tym, że fajnie byłoby kiedyś mieć własny dom, mój mąż Waldek zaczął mówić w drugim roku naszego małżeństwa. Wtedy tylko się zaśmiałam.

Powiedziałam, że dom to za drogi interes — nie tylko kupno, ale też utrzymanie. Ale Waldek się nie zniechęcał. Z czasem wspominał o domu coraz częściej.

Był uparty. Gdy ja kręciłam głową, on zrobił dodatkowy kurs, zmienił pracę, awansował i zaczął dostawać niezłe premie.

W wolnych chwilach przesiadywał na forach budowlanych i przeglądał ogłoszenia. Często marzył na głos. Że jak już kupimy ten dom, to ogródek posadzimy i w ogóle, dopiero wtedy będzie prawdziwe życie. Ja tylko z przekąsem się uśmiechałam.

Ot, pomarzyć zawsze można. Ale pewnego dnia Waldek stanął w drzwiach i powiedział: — Kupujemy dom!

Tak, serio. Stałam z otwartą buzią, a on trajkotał dalej. Mówił, że od dawna obserwował rynek i nagle pojawiła się świetna okazja — piękny dom w granicach miasta. Dwa piętra, kuchnia z salonem na dole, dwie sypialnie i łazienka na górze.

Kilka wieczorów spędziliśmy nad planem działki. Podzieliliśmy skromne podwórko na strefy. — Tu będzie grill i leżaki — powiedziałam. — A tu ogródek kwiatowy i hamak. Waldek przytakiwał. — Oczywiście, kochanie, jak sobie życzysz.

A potem mówi: — Trzeba powiedzieć rodzicom. Mama się ucieszy, uwielbia chwalić się synem.

Coś mnie wtedy ukłuło w środku. Przeczucie. Takie mocne. Ale zignorowałam to.

Wieczorem siedzimy u jego rodziców. Waldek opowiada z ekscytacją o domu, że cud, że w ostatniej chwili, bo poprzednim nie przyznano kredytu.

Teściowa słucha i aż promienieje. — No w końcu, synku, jaka radość!

— Teraz to już naprawdę będziemy żyć — mówi nagle. — Posadzimy koper, czarną rzodkiew… To najlepsze na kaszel, a ty, synku, ostatnio cały miesiąc pokasływałeś.

W tym momencie w mojej głowie nie zadzwonił dzwoneczek. Zadzwonił dzwon. — Jak to “będziemy żyć”?

— No normalnie — dziwi się teściowa. — Jak tylko się wprowadzicie i trochę urządzicie, to i my z ojcem się dołączymy.

— W sensie… zamieszkacie z nami?

— No pewnie! Przecież taki duży dom, szkoda marnować przestrzeń! Wy na dole, my na górze. Dziękujemy ci, synku, spełniłeś moje marzenie.

Mój mąż oniemiał. Ja też najpierw gapiłam się na teściową jak sowa w dzień, a potem się ogarnęłam.

— Tak właściwie — zaczęłam spokojnie — to planowaliśmy mieszkać tam tylko we dwoje. Prawda, Waldku? — szturchnęłam go łokciem.

Zaczął się jąkać. Coś tam bąknął, że niby tak, ale może… jakby trzeba było…

Szturchnęłam mocniej i już miałam coś powiedzieć, gdy teściowa weszła mi w słowo:

— Ale po co wam taki wielki dom, jeśli chcecie być tam sami?

— Jaka różnica, duży czy nie — mówię. — Przestrzeń to nie wszystko. Dwie kobiety w jednej kuchni nie wytrzymają razem ani tygodnia.

— Daj spokój — prychnęła teściowa. — Ciebie i tak rzadko można zobaczyć w kuchni. To nie twoja bajka.

Tu to już prawie padłam. Mało tego, że się wprowadzają, to jeszcze wytykają, że kiepska ze mnie gospodyni.

— Będę wam pomagać, obiady gotować. Przynajmniej zjecie coś porządnego — dodała.

Wtedy puściły mi nerwy. Powiedziałam, że w takim razie ja się tam nie wprowadzam.

Mąż mnie szturcha: — Uspokój się, przestań. Ale dlaczego mam milczeć? Nawet nie mamy jeszcze kluczy do domu, a jego matka już rządzi.

Teściowa się rozkręciła: — Jesteś egoistką, nie chcesz być częścią naszej rodziny. Od razu wiedziałam, że coś z tobą nie tak.

Waldek milczy, patrzy w podłogę. Mówię mu: — I co, długo jeszcze będziesz słuchał, jak twoja matka mnie obraża?

Cisza. Więc mówię: — Widzę, że twoja mamusia ważniejsza niż żona. To sobie z nią mieszkajcie. A mnie zostawcie w spokoju.

Ja takich „krewnych” nie potrzebuję.

Spread the love