Nie jestem samotną osobą. Jestem mężatką – to prawda, nie mamy dzieci, ale w naszym domu rzadko bywa cicho i pusto. Bardzo często odwiedzają nas siostrzeńcy. Moja młodsza siostra, Ewa, ma dwoje dzieci: syna – studenta i córkę, która jeszcze chodzi do liceum. Od najmłodszych lat zabieraliśmy z mężem dzieci Ewy do siebie, spędzaliśmy z nimi czas, chodziliśmy do parku, kupowaliśmy zabawki, ubrania. Z biegiem lat nadal ich wspierałam, również finansowo. Zawsze miałam nadzieję, że będą mnie uważać za bliską osobę i nie zostawią mnie samej na starość

Niedawno poczułam się gorzej. Nawet nie przypuszczałam, że mogę się poczuć tak bardzo niepotrzebna. Przecież nie jestem sama – mam męża, nie mamy dzieci, ale zawsze wokół byli bliscy. Moja siostra Ewa i jej dzieci regularnie nas odwiedzali. Szczególnie kiedy byli mali – całymi dniami zabieraliśmy ich na spacery, organizowaliśmy zabawy.

Siostrzeniec, kiedy zaczął studiować, zaglądał do nas coraz rzadziej, ale wciąż o mnie pamiętał – pomagałam mu czasem z nauką i nie raz wspierałam finansowo. Trzydzieści lat pracy w szkole robi swoje. Teraz jest już na ostatnim roku studiów. Siostrzenica uczy się w tej samej szkole, w której ja do niedawna pracowałam – teraz jestem już na emeryturze. Po lekcjach często wpadała do mnie na chwilę, żeby się przywitać, posiedzieć, porozmawiać.

Życie płynęło spokojnie, aż do kilku dni temu. Trafiłam do szpitala – zabrało mnie pogotowie. Od tamtej pory minęły trzy dni. Mój mąż przyszedł tylko raz. Myślałam, że mamy dobre, szczere relacje. A on tylko raz zajrzał. Dzwoni na chwilę, mówi, że ma dużo do zrobienia w garażu i nie ma czasu na “pogaduszki”. Widocznie to, że jego żona leży sama w zimnej sali szpitalnej i nie ma z kim słowa zamienić – mu zupełnie obojętne.

Na sercu mam smutek. Moje ukochane siostrzeństwo przez te trzy dni nawet nie zadzwoniło. A przecież był weekend. Zrozumiałabym, gdyby to był środek tygodnia – szkoła, studia… Ale w wolne dni mogli chyba znaleźć kilka minut, żeby zapytać, co z ich ciocią. Nawet Ewa – moja własna siostra – nie dała znaku życia. A ja przez tyle lat byłam jej podporą. Wychowałam te dzieci razem z nią.

Dzisiaj odwiedziła mnie dawna koleżanka z pracy – była zatroskana o moje zdrowie, przyniosła mi kilka drobiazgów, choć jeszcze nie mogę wszystkiego jeść. Ale samo to, że przyszła, bardzo mnie poruszyło. Opowiadała, co dzieje się teraz w szkole – rozbawiła mnie do łez. I wtedy zrobiło mi się naprawdę przykro. Obca osoba – a znalazła czas, troskę, serdeczność. A mój mąż? Wciąż w swoim garażu. Nawet choroba żony nie jest dla niego wystarczającym powodem, żeby przyjść.

A dzieci Ewy? Też mnie nie potrzebują. I to jeszcze teraz, gdy jestem sprawna i na emeryturze od zaledwie roku. Co będzie później, na starość?

W innych salach – odwiedziny co chwilę. A ja… Jakby już nikomu nie byłam potrzebna. I nie mam z kim nawet o tym porozmawiać. Czasem naprawdę choroba okazuje się próbą – próbą prawdziwych relacji.

Zastanawiam się – może powinnam zadzwonić do nich sama? Może powinnam ich zawstydzić? Ale… jeśli naprawdę mnie kochają, to czy musiałabym o tym przypominać?

Spread the love