„Dla kogo ta orkiestra?” — zapytałam sąsiadkę. „Jak to dla kogo? Twój narzeczony się żeni.”
Te słowa zapamiętam do końca życia. Bo choć odpowiedź była prosta, zabolała jak nóż w serce.
Miałam już wtedy trzydzieści kilka lat, a na twarzy pierwsze zmarszczki. Lubiłam wspominać – jakby przewracać kartki książki, którą sama napisałam. Czasem wracały ciepłe wspomnienia, czasem rzeczy, które chciałabym zmienić… Ale przeszłości nie da się poprawić. Można tylko opowiedzieć o niej komuś, kto wciąż stoi wiosną życia – może zdąży nie popełnić moich błędów.
Zaraz po studium pedagogicznym trafiłam do małej szkoły na wsi. Tam poznałam Witka – wysokiego, jasnowłosego bruneta z oczami koloru orzecha. Był geologiem, przez większość roku w terenie, ale do rodzinnej wsi wpadał co dwa-trzy tygodnie.
Zakochałam się bez pamięci. Żyłam od spotkania do spotkania. Tęskniłam do bólu, a potem chłonęłam każdą minutę, jakby była bezcenna. Nie rozmawialiśmy o wspólnej przyszłości – mnie wystarczało, że był.
Ale z czasem coś zaczęło się psuć. Przyjechał, nie dając znać. Potem znów. Zamiast rozmowy – milczenie i uniki. W końcu koleżanka powiedziała mi, że ma inną. Najpierw nie wierzyłam. Aż pewnego dnia, wychodząc na podwórko, usłyszałam orkiestrę i zobaczyłam korowód weselny pod jego domem.
To bolało. Bardzo. Zostawiłam wszystko i wróciłam do rodzinnego miasta. Wróciłam do pracy w szkole, w której sama się uczyłam. I tam zastał mnie list od Adama – chłopaka, który od półtora roku pisał do mnie z wojska.
Poznaliśmy się „na papierze”. Jego siostra pracowała ze mną w szkole. Dała mu mój adres. Pisał pięknie – mądrze, ciepło, bez pustych słów. Ale ja – zraniona – nie chciałam niczego. Przestałam odpisywać. A gdy wrócił do cywila i napisał, że chce się spotkać i porozmawiać o wspólnej przyszłości, odpisałam oschle: „Nie chcę. Nie przyjeżdżaj.”
Później jego siostra powiedziała mi, że był bardzo zraniony. Wtedy to zrozumiałam – zraniłam niewinnego człowieka tylko dlatego, że ktoś inny mnie zawiódł. Jakby chciałam się zemścić, nieświadomie. Dziś, po tylu latach, wciąż czasem w myślach go przepraszam.
Żaden mężczyzna po nim nie pisał do mnie tak szczerze. Z nikim nie miałam tylu wspólnych tematów, z nikim nie czułam takiej bliskości dusz. Dopiero z czasem zrozumiałam, że to on był moją drugą połówką, tą, którą nie każdy ma szczęście odnaleźć. A ja – odrzuciłam ten dar losu.
Później byli różni adoratorzy, ale nic poważnego. Wyszłam za mąż za kolegę z pracy – spokojnego, porządnego człowieka. Mieszkamy razem już ponad 40 lat. Bez kłótni, bez dramatów. Ale też bez miłości. Nie mieliśmy dzieci. Może dlatego, że nie potrafiłam się naprawdę otworzyć.
Czasem patrzę wstecz i czuję, że przegapiłam to, co w życiu najważniejsze. Miłość. Prawdziwą, wzajemną, głęboką.
Z uśmiechem – gorzkim, ale i czułym – powtarzam w myślach słowa babci:
„Gdyby młodość wiedziała, a starość mogła…”
