Mąż nie chce iść na tacierzyński, pracy nie szuka, w domu nie pomaga. A ja się dziwię, że chcę rozwodu?

Wyszłam za mąż, jakby ktoś mnie wrzucił prosto do gnojówki. Trzeba było pomieszkać razem ze dwa lata, ale zauroczenie zupełnie odebrało mi rozum. Wydawało mi się szalenie romantyczne wziąć ślub osiem miesięcy po rozpoczęciu znajomości.

Z Tomkiem poznałam się przypadkiem – na urodzinach wspólnego znajomego z dzieciństwa. Potrafił pięknie się starać, a ja – zakochana po uszy – wszystko widziałam przez różowe okulary.

Zamieszkaliśmy razem chyba dwa tygodnie po poznaniu. Uznałam, że to wystarczająco dużo, żeby związać się z nim na dobre.

Wzięliśmy ślub, a dwa miesiące później zaszłam w ciążę. Co mogło pójść nie tak? Ano wszystko. Choć nie od razu. Kryzys przyszedł mniej więcej w szóstym miesiącu ciąży.

Mieszkaliśmy w jego dwupokojowym mieszkaniu, a moja kawalerka była wynajmowana. Trzeba było zrobić choćby podstawowy remont – wcześniej Tomek palił gdzie popadnie, przez co śmierdziało wszędzie, a ściany i sufit wyglądały tragicznie.

Zaczęliśmy odkładać na remont. Bez szaleństw – zwykłe odświeżenie. Tomek nawet zaproponował wziąć kredyt i zrobić wszystko od razu. Ja byłam przeciwna. I dobrze, że się uparłam.

Bo nagle Tomek się pokłócił z szefem i z dnia na dzień stracił pracę. Podobno „sam się zwolnił”, ale historia, którą mi opowiedział, nie brzmiała zbyt wiarygodnie. Pewnie podkolorował.

Byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży, ciężko mi się już chodziło, plecy odmawiały posłuszeństwa. Planowałam wkrótce iść na zwolnienie, a tu nagle taki numer.

– Nie martw się, znajdę inną robotę – uspokajał mnie Tomek. A ja cieszyłam się przynajmniej, że nie wzięliśmy kredytu.

Utrzymywaliśmy się z wynajmu mojego mieszkania i mojej pensji. Oszczędności jeszcze mieliśmy, ale zaczęły topnieć. Tomek udawał, że szuka pracy – mijały tygodnie, a on wciąż siedział w domu.

Żeby był z niego jakiś pożytek, kazałam mu chociaż zrobić remont. Tapety, sufit – proste rzeczy. Burczał, że to mój pomysł, ale robił. Po cichu, żeby mnie nie zdenerwować.

Do szpitala pojechałam prawie prosto z pracy. Do końca pracowałam, bo Tomek dalej „szukał pracy”. Miałam już dość, ale każdą moją złość zrzucał na „ciążowe hormony”.

– Dobrą pracę teraz trudno znaleźć – szeptała mi za plecami teściowa. Ona zawsze go broniła, jeszcze nie słyszałam, żeby kiedykolwiek mu się postawiła.

Urodziłam. Nasze dochody: wynajem mojej kawalerki, zasiłek rodzinny i topniejące oszczędności.

Tomek w domu nie pomagał wcale. Śmieci wynosił po dziesiątym przypomnieniu, zakupy zamawiał z dostawą. To wszystko.

– Daj spokój, szukam pracy! – wrzeszczał, kiedy prosiłam o pomoc.

– Szukasz tej pracy już sto lat! Może chociaż dziecko wykąpiesz?! – wybuchałam.

Kłótnie były na porządku dziennym. W końcu zaproponowałam, że to ja wrócę do pracy, a on zostanie z dzieckiem. Nawet nieoficjalnie, żeby nie stracić zasiłku – szefostwo było przychylne.

– Ja się nie nadaję! Nie wiem nic o dzieciach! On za mały! – zaczął panikować.

Rewelacja. Z dzieckiem zostać nie może, pracy nie ma, w domu nie pomaga. Po co mi taki mąż?

– Masz miesiąc na znalezienie pracy. Albo składam pozew o rozwód. Będzie mi bez ciebie po prostu łatwiej – powiedziałam jasno.

Nazwał mnie szantażystką, zaczął krzyczeć, że tylko pieniędzy od niego chcę. Obraził się, spakował i pojechał do mamusi.

Ale ja mówiłam poważnie. Albo w miesiąc znajdzie pracę, albo ja zacznę rozwiązywać problemy po swojemu. I tym razem bez żadnych sentymentów.

Spread the love