– Będę wracał do domu, kiedy dzieci już śpią, nie mogę słuchać ich krzyków – oświadczył mi mój mąż

Mój mąż postanowił całkowicie odciąć się od życia rodzinnego. Jakby dzieci były wyłącznie moje, a on stał się ofiarą okoliczności. I to nie on upierał się, że mała różnica wieku między dziećmi to świetny pomysł.

– Mam tylko rok różnicy z siostrą i świetnie się dogadujemy. A z bratem dzieli mnie sześć lat i nie mamy o czym rozmawiać – przekonywał mnie mąż.

Oczywiście obiecywał, że na pewno będzie pomagał, bo dwójka małych dzieci to duże wyzwanie. Ja też pomyślałam, że lepiej mieć dzieci jedno po drugim, przejść przez najtrudniejszy okres i potem odpocząć.

Miałam zbyt wysokie mniemanie o swoich możliwościach i o mężu również. Przy pierwszym dziecku jeszcze jakoś pomagał, kiedy byłam w ciąży, ale po narodzinach drugiego zaczął się wymigiwać.

– Jestem zmęczony, daj mi chociaż kilka godzin spokoju – burczał, gdy prosiłam go o pomoc.

Ale ja przecież też nie spędzam dnia na odpoczynku i kawie. Mam na rękach niemowlę i rocznego malucha, próbuję ich ogarnąć, a nie mam nadludzkich mocy. Gdzie ja miałam głowę, kiedy godziłam się na tę szaloną decyzję?

A mąż? Po pracy nigdzie się nie spieszy. Może zjeść w restauracji, pojechać do rodziców, a ja w tym czasie skaczę po ścianach, próbując wszystko ogarnąć.

Moje skargi nazywa histerią. Twierdzi, że wymagam od niego za dużo. On przecież pracuje, przynosi pieniądze, a ja jeszcze chcę, żeby zajmował się dziećmi.

Ale ja naprawdę potrzebuję pomocy. Choćby dwóch godzin wieczorem – żebym mogła posprzątać, chwilę odetchnąć, bo w nocy to ja wstaję do dzieci, nie on.

Chcę po prostu poleżeć pół godziny w wannie, rozluźnić się, bo cały dzień noszę dzieci, które, choć małe, jednak ważą.

Męża to nie obchodzi. Nie rozumie, czemu nie radzę sobie z „moimi obowiązkami”, skoro on swoje wykonuje dobrze. Jego praca to prawdziwa praca, a moje zajęcia to po prostu wszystko inne.

Zaproponowałam, żebyśmy się zamienili – on idzie na urlop tacierzyński, a ja zaczynam zarabiać. Ale przecież opieka nad dziećmi to „babskie sprawy”.

Niedawno mąż oznajmił, że ma tego dość. Męczą go dziecięce krzyki, piski, hałas. Drażnią go i nie chce ich już słuchać.

– Będę wracał, kiedy dzieci już śpią. Nie mogę słuchać ich krzyków – powiedział mi.

Czyli po pracy pojedzie gdzieś, będzie zajmował się swoimi sprawami, a ja cały wieczór będę sama z dziećmi. I nie mam co liczyć na dwie godziny dla siebie – nie zasłużyłam.

A przecież nawet przy usypianiu dzieci przydałaby mi się pomoc. Sama nie dam rady się rozdwoić, a bywa tak, że kiedy jednego kładę spać, drugie zaczyna płakać, bo chce na ręce. I tak w kółko, dopóki nie oszaleję, próbując znaleźć rozwiązanie.

To, co zrobił mój mąż, uważam za zdradę. Zdradził mnie. Nie jestem ze stali, a nie jestem też samotną matką, żeby samodzielnie zmagać się z dwójką dzieci.

Gdybyśmy mieli sztab niań, nie miałabym żadnych pretensji. Sama radziłabym sobie z pomocą opiekunek i nie zawracałabym mu głowy.

Ale na nianie mąż nie zarobił. Sam nie pomaga, babcie jeszcze pracują i pojawiają się rzadko. Więc wszystko spada na mnie.

I w takim układzie po co mi w ogóle mąż? Rano go widzę, kiedy je śniadanie, które mu przygotowałam, a wieczorem wróci o dziesiątej, kiedy dzieci już będą spały, a ja będę padać z nóg.

Lepiej się rozwieść, złożyć pozew o alimenty, przeprowadzić się do rodziców, wynająć mieszkanie i zatrudnić pomoc domową. A potem wrócić do pracy.

Przedstawiłam mężowi tę wizję – aż kipiał ze złości. Ale na razie przychodzi do domu wieczorem. Chociaż już zapowiedział, że zaczynają się przygotowania do raportów, więc będzie zostawał dłużej w pracy. No cóż, zobaczymy, zobaczymy…

Spread the love