Jak przestałam kochać męża w jednej chwili
Oczywiście nie było to dosłownie w ciągu sekundy. Potrzeba naprawdę wielu poważnych powodów, by stracić uczucia do człowieka, z którym dzieliło się życie przez ponad dziesięć lat i wychowywało dzieci. Ale pamiętam moment, w którym zrozumiałam, że wszystko się skończyło. Właśnie o nim chcę opowiedzieć.
Na początek krótko wspomnę o moim byłym mężu, Pawle. Był przystojnym, pewnym siebie, charyzmatycznym mężczyzną, a przy tym – niestety – uzdolnionym alkoholikiem. Potrafił zrobić oszałamiające wrażenie na innych. W naszym mieście był dość rozpoznawalny, bo przez pewien czas pracował w telewizji. Nie ma co ukrywać, że gdy za niego wychodziłam, wiele osób mi zazdrościło i mówiło to wprost.
Zdawałam sobie sprawę, kogo poślubiam. Jego narcyzm i rozmaite „humory” traktowałam ze spokojem. Tym, czego nie potrafiłam znieść, okazał się fakt, że mój pozornie „męski samiec alfa” był w rzeczywistości wiecznym mazgajem i maminsynkiem.
Mówi się, że kobieta potrafi zrobić kapelusz, sałatkę i aferę dosłownie ze wszystkiego. Mój mąż umiał z każdej sytuacji zrobić tragedię, zapewniając sobie kolejny powód do lamentów i pogrążania się w smutku. W takich momentach układał się wygodnie na kanapie i oczekiwał, że będę przy nim siedzieć, trzymać go za rękę i wysłuchiwać wszystkich bzdur, które wygłaszał. A do tego zawsze dołączał butelkę czegoś mocniejszego.
Jeszcze i to byłam w stanie tolerować, bo przywykłam do jego narzekań na tyle, że je po prostu ignorowałam. Za to ktoś inny zawsze chętnie podtrzymywał go na duchu – jego mama, pani Helena.
Matczyna miłość bywa piękna, ale czasem potrafi dziecku dosłownie zrujnować życie. I tak było w przypadku mojej teściowej, która nie umiała zaakceptować tego, że „Pawełek” już dawno jest dorosły. Przy najmniejszym kaszlu czy kłopocie zjawiała się, by go ratować. Nawet w wieku czterdziestu lat prowadziła go za rękę do przychodni i wkładała mu pieniądze do kieszeni. Brakowało tylko karmienia piersią…
Mój „twardy mężczyzna” oficjalnie się temu sprzeciwiał, ale w gruncie rzeczy właśnie takiej opieki potrzebował. Pewnie liczył, że ja też będę go niańczyć. Ale się przeliczył.
I wreszcie historia, od której wszystko się zaczęło: moment, w którym uświadomiłam sobie, że nie chcę dłużej żyć z tym człowiekiem.
Rok 2015 spędzaliśmy w czwórkę: ja, Paweł, nasza niespełna roczna córka i jego mama. Szczerze mówiąc, nie miałam nic przeciwko obecności teściowej na Sylwestra – pomogła w przygotowaniach i zajęła się wnuczką.
Niestety, do północy mój „gwiazdor” zdążył się kompletnie upić i zalegał na kanapie jak kłoda. Zaproponowałam pani Helenie, że zostawimy go w spokoju i wypijemy szampana we dwie. Ale ona od razu zaczęła się krzątać:
– Ojej, przecież prawie nie zagryza!
Po czym podeszła do Pawła z miską sałatki jarzynowej i… zaczęła go karmić łyżką. A ten czterdziestoletni, zalany w trupa chłop, leżał i posłusznie otwierał usta!
Miałam ochotę wybiec z pokoju, byle dalej od tej sceny. W tamtej chwili uświadomiłam sobie, że w tej rodzinie jestem „tą trzecią”. I że nie chcę mieć w domu rozmemłanego mężczyzny, którego mama karmi łyżką, a w przyszłości – być może – ja miałabym go karmić i po nim sprzątać, jeśli ta „opiekuńczość” miałaby trwać wiecznie.
Zrozumiałam, że nie kocham już Pawła i nie chcę trwać w tym układzie ani chwili dłużej. To był moment przełomu – początek końca naszej relacji.
