W południe przyszedł Andrzej. Przez chwilę Marcie wydawało się, że wszystko jest jak dawniej. Że nigdy nie odszedł od niej i trójki dzieci do tej młodej nauczycielki… – Ja… Muszę zabrać kilka rzeczy… – Dobrze. Co spakować córkom? Biurko do szkoły też od razu zabierzesz? – Jakie biurko? – osłupiał Andrzej. – Jakie? Do szkoły, przy którym córki będą u was odrabiać lekcje. Andrzej nie rozumiał, co się dzieje
Marta nie mogła spać. Za oknami, jakby dowiedziawszy się o niewierności jej męża, wiał rozszalały wiatr. Po podwórku latała słoma, brzęczały wiadra, potem na chwilę wiatr ucichł i zaczął kropić pierwszy kwietniowy deszcz, a później znów huczało, szumiało i zawodziło.
Marta próbowała zamknąć oczy, ale łzy jej nie pozwalały…
– Kocham. Jak to możliwe? Za co?
Od razu przypomniały jej się słowa babci Marii o niewdzięczności mężczyzn, których się kocha.
– Sama jesteś winna, kochasz za bardzo, wybaczasz. Większy kawałek na talerz kładziesz, a on i tak tam, gdzie słodsze, głowę odwróci. I odwrócił…
Do wioski przyjechała nauczycielka. Młoda, wysoka i chuda jak trzcina. Oczytana. A jej mowa równie delikatna, śpiewna. Zaczęła w soboty prowadzić wykłady na miejskie tematy.
Andrzej po jednym z takich wykładów odprowadził nauczycielkę do domu i zakochał się. To nie Marta… Sam nie miał odwagi powiedzieć, że zakochał się w innej, a ją przestał kochać i nie wróci do domu. Namówił swoją matkę, żeby poszła do żony, spojrzała jej w oczy.
Marta niezręcznie się przewróciła, a synek się obudził, chciał jeść. Musiała wrócić i uspokoić syna.
Czekanie na świt było niezwykle długie. Pracy w domu nagromadziło się więcej, niż dałoby się zrobić. Nastce chciało się jak najszybciej wstać i zapomnieć w obowiązkach.
A wiatr wył w kominach, rozrzucał wszystko, co mu się na drodze nawinęło, przynosząc jeszcze większą tęsknotę.
W południe przyszedł Andrzej. Przez chwilę Martę ogarnęło wrażenie, że nic się nie zmieniło.
– Ja to… – zaczął Andrzej, – muszę zabrać trochę rzeczy. Dużo nie wezmę, pokój mały. Zimowe zostawię na razie.
– Dobrze – Marta nagle trochę złagodniała – zimowe ubrania Anny spakuję i schowam do szafy, a ubrania Darii trzeba będzie oddać, w przyszłym roku będą jej już za małe.
Andrzej zmieszał się, przestępując w swoim własnym domu z nogi na nogę, i mamrotał dalej.
– Kożuszek mój…
– I kożuszek twój spakuję, ale na zimę. Jak się urządzicie – zabierzesz.
Co jeszcze dziewczynkom spakować? Biurko do szkoły też od razu zabierzesz?
– Jakie biurko? – osłupiał Andrzej.
– Jakie? Do szkoły, przy którym córki będą u was odrabiać lekcje.
– A co tu ma do tego Anna z Darią?
– Jak to co? Rodziną byliśmy, żyliśmy, dzieci wspólne. Więc teraz podzielimy równo: was dwoje – to i wychowanie starszych córek dla was, a ja kobieta, którą mąż opuścił, więc mam synka, trzeba go karmić.
Mąż zbladł, ale nie odważył się zrezygnować z córek. Marta, jak obiecała, spakowała dziecięce rzeczy do niedzieli, i choć serce matki drżało, wysłała z ojcem do nowego domu, a właściwie do nowego pokoju, który wynajmowała nauczycielka obok szkoły.
Pierwszy tydzień Marta cały czas siedziała przy oknie. Dziewczyny ze szkoły od razu do matki. Ona je nakarmi, wypierze mundurki i odsyła z powrotem, mówiąc:
– Im dłużej w tamtym domu będziecie mieszkać, tym szybciej do domu wrócicie.
Starsza córka Anna od razu zrozumiała, co trzeba robić, mądra dziewczyna. Po miesiącu Andrzej przyprowadził dzieci ze wszystkimi rzeczami z powrotem do domu, a sam usiadł na ganku zamyślony.
Marta spojrzała na niego i powiedziała wszystko, co chciała i czego nie chciała. Na tym zostawiła. Wybaczyła.
Od tamtej pory, mówią w wiosce, Andrzej kocha swoją jedyną, prawdziwą żonę najbardziej, nawet nie zdążyli się porządnie rozwieść. I na inne już nawet nie patrzy.
