„Rozwiedźmy się” – powiedział mąż, a ja tylko się uśmiechnęłam
— Czy jesteś gotów własnymi rękami zniszczyć naszą rodzinę… tylko dlatego, że nie mogę ci urodzić dziecka?
Na twarzy ukochanego wyraża się niezrozumiałe wyrażenie. Tylko lekko zaciśnięte brwi zdradzają dzikie zaniepokojenie. I pulsująca żyłka na szyi.
Ogłuszająca propozycja odbiera zdolność do racjonalnego myślenia.
„Rozwiedźmy się”.
W gardle nagle wysycha, a ja sięgam po szklankę wody. Zwykła rodzinna kolacja. Nic nie zapowiadało…
— To będzie najlepsza decyzja dla nas. Rodzina powinna być rodziną — rzuca mąż. Raniewa bezdusznym głosem, dobitną brutalnością słów. — Kiedy wszystkim dobrze. A nie jak… — surowo przełyka końcówkę zdania. — Kasia. U nas to nie wychodzi. Rozstajmy się, żeby każdy z nas mógł nadal układać swoje życie. To przynajmniej będzie uczciwe.
„Będzie uczciwie…”, „będzie uczciwie…”, — rozbrzmiewają w mojej głowie jak niepokojące młoteczki.
Siedem lat małżeństwa. Trzy nieudane procedury in vitro. Masa hormonów, nerwów i niespełnionych nadziei. Aby usłyszeć od męża te straszne słowa.
„Rozwiedźmy się”.
Odsuwam talerz, wstając z miejsca.
Odwracam się. Nie chcę, żeby mąż widział, jak bardzo mnie to boli.
Co czuje kobieta, która nie jest w stanie dać mężowi tego, co z łatwością może dać każda inna? Jak to jest być niepełnowartościową?
Powieki smutno opadają, łzy spływają, parząc jak wrzątek.
Gdyby powiedział, że się ochłodził… gdyby powiedział, że spotkał kogoś innego… Każda opcja byłaby lepsza niż to, co usłyszałam.
— Rozwiedźmy się.
Odwracam talerz, wstaję.
Odwracam się. Nie chcę, żeby mąż widział, jak bardzo mnie to boli.
Czego czuje kobieta, która nie jest w stanie dać mężowi tego, co z łatwością może dać każda inna? Jak to jest być niepełnowartościową?
Powieki smutno opadają, łzy spływają, parząc jak wrzątek.
Gdyby powiedział, że się ochłodził… gdyby powiedział, że spotkał kogoś innego… Każda opcja byłaby lepsza niż to, co usłyszałam.
Spasm przejmuje gardło. Robiąc krok w tył, nie zdając sobie sprawy, że mąż zbliżył się do mnie blisko.
Zaskoczeni spotykamy się, a ja tracę równowagę. Męskie dłonie zostawiają po sobie bezżywotni popiół w miejscu dotknięcia. Pospiesznie strząsamy je z siebie. Które niedawno przynosiły rozkosz i zachwyt.
Nie chcę! Nie chcę, nie mogę! Tylko nie jego troskliwe dotknięcia!
Jak on może tak po prostu zniszczyć wszystko, co budowaliśmy przez lata? Przecież moje problemy nie są dla niego czymś niespodziewanym. Walczyliśmy razem. Zawsze mnie wspierał, troszczył się. Był opoką. Dlaczego tak? Jak można po prostu złamać… wyrzucić kogoś, komu tak bardzo się potrzebujesz? Czy to w ogóle możliwe?
Prawdopodobnie tak.
— Załóżmy, że nie mogę urodzić. Ale teraz są różne możliwości. Tak, może na razie nie działały. Ale jeśli to twój główny kryterium… nie rozumiem, dlaczego teraz? Dlaczego nie kilka lat temu?
— Kilka lat temu wydawało mi się, że to wszystko jest przezwyciężalne. A teraz wydaje się, że uczciwsze będzie puszczenie się nawzajem.
— Jeśli medycyna nie działa, to… — się zawieszam, zauważając, jak jego oczy ciemnieją. — Są inne opcje… Dzieci, które potrzebują rodziny i kochających rodziców, na przykład.
— Kasiu, nie jestem na to gotów. Przepraszam. To prawda.
Stupor nie mija. Nie rozumiem, o czym mamy teraz rozmawiać.
— Może jest coś jeszcze? Inna kobieta? Powiedz, jak jest. Przyjmę to. Nie będę komplikować ci życia. Nie będę też rzucać przekleństwami.
Objmuję się rękami. Zimno. Zimno i obrzydzenie wewnątrz.
— Kasiu — staje blisko, patrząc razem ze mną przez okno. Ale na zewnątrz jest ciemno, a my oboje głupio oglądamy w odbicie szyby efektowną, dostojną parę. Mąż jest wyższy ode mnie, nawet kiedy mam na sobie szpilki, a teraz tym bardziej. Szeroki w barkach, wysportowany. Piękny. Uwielbiam jego zadbany zarost. Kiedy mnie całował, celowo delikatnie drapał. „Aby wszyscy wiedzieli, że jesteś moja”. Już nigdy więcej nie usłyszę tego od niego…
Nie będę trzymać. Chce być wolny – niech. W końcu wolność to jedyne, co mogę mu dać. To, czego naprawdę potrzebuje. Niech więc zabierze. Na szczęście…
Wdech wymaga niewyobrażalnych wysiłków. Jakbym się dławiła. Od uczuć do niego. Od emocji. Od świadomości, że już mu nie należę.
Jak bezdomny kundel, którego kochający właściciele wyrzucili na ulicę.
Nasze spojrzenia w odbiciu się krzyżują, trzepoczę z zaskoczenia. Od tej głębi jego kłującego spojrzenia, którą już nie mogę zmierzyć.
Decyduję się na ostatni krok. Po tym już nie będzie można przywrócić „nas”.
— Jeśli się nie przejmujesz… przespij się gdzieś. Potrzebuję czasu i samotności, żeby spakować rzeczy.
— Kasiu, nie będę cię do niczego popychał… To twój dom.
Ale nie słyszę.
„Rozwiedźmy się” — bezustannie powtarza się w głowie.
Odwracam się, czując na sobie badzące spojrzenie.
Twardo patrzę w jego czarne oczy, szczerze mając nadzieję, że kiedyś jeszcze oddechnę bez goryczy, że kiedyś uda mi się wypalić z serca imię… tego… człowieka.
— Dawaj, Marcin — smak goryczy własnych słów zatruwa, przenika trucizną do krwi. — Dawaj się rozwiedziemy.
— Ryz! — z metalicznym głosem mówię siostrze, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Końcówki jasnych, rozpuszczonych włosów prawie do pasa są niewidoczne.
— I nie pomyślę! — podnosi głos. Oprzyja ręce w biodra.
— Ryz, ci mówią! Jestem klientem — co chcę, to zamawiam! — emocje się zagęszczają i dzwonią w głowie.
— W takim razie, szanowny kliencie, ręce do nóg i idźcie do innego salonu. Tam przynajmniej na łeb nawał! A ja do twoich włosów nawet nie podejdę! Do widzenia! — twardo patrzy. Patrzymy na siebie jak na zaprzecznych wrogów.
Ira jest świetnym mistrzem, ale rodzinne tarcia i znajomość często nam przeszkadzają. Jak teraz.
— Więc tak. Ira. Potrzebuję przyciąć do ramion. Rozumiesz?
— No, weź siekierę, przycinaj. A ja co? Patrz-ki. Potrzebuje jej… — zamyka jakieś buteleczki, przekłada grzebienie… Odwraca się z urazą.
W tym momencie jestem na nią tak zła, że wkrótce moje twarz zrobi się czerwona!
— O-ob-re-za-aj… — zgrzytam zębami. Szczerze mówiąc, poza siostrą, nikomu nie ufam w kwestii swoich włosów. Już dokładnie pięć lat.
— Aha, szzaaz! Rozbiegła się. Najpierw wyrównuję jej kolor, tonizuję, pomagam puścić włosy, a teraz do ramion, widzisz, trzeba. Poradzisz sobie! — rzuca się z wściekłym szeptem. W oczach płonie oburzenie.
— Ira. No naprawdę trzeba!
— Szukaj innego mistrza. Ja się odmawiam.
— Dobrze — zgadzam się głośno na cały salon. Natychmiast staję na nogach. Kontynuuję dalej. — Ktoś może, za podwójną płatę, obetnie mi włosy?
Długo się nad tym zastanawiałam, ale w końcu jestem tutaj. I w pełni wyobrażam sobie, czego chcę. Potrzebuję kardynalnych zmian. Na początek najlżejszych i bezbolesnych.
— Doły numer — podsumowuje siostra. — Nikt cię tutaj nie przyjmie: kolejka.
Ja, zaciskając wargi, wracam do fotela.
— I w ogóle — kontynuuje, lekko usprawiedliwiając się — mój Marcin na pewno wyryje ci ręce z korzeni, jeśli podejdę do twoich włosów. Co?! Chcesz mojej śmierci?!
— Marcinowi teraz wszystko jedno — mówię cicho, ale stanowczo. — On dla mnie już nikt. Rozumiesz?
Z rąk siostry wypada coś masywnego i z metalicznym hukiem leci na podłogę.
— O czym mówisz? — pochyla się Ira, na twarzy jej przerażenie. Pyta najcichiej, aby inni nie słyszeli.
Jej twarz przy moim ramieniu, spotykamy się spojrzeniami w lustrze.
— Rozwiedziemy się — szepczę jej do ucha, czując, jak znowu wypełnia mnie rozczarowanie i panika. Kropla po kropli. Byliśmy razem z Marcinem, ile pamiętam siebie. A teraz bez niego nie czuję siebie.
Siostrzenica jest całkowicie oszołomiona. Szczęka opada, w oczach dzika konsternacja.
— Jak?! Dlaczego? On cię zdradził?! — niespokojnie, ale równie cicho.
— Nie dogadaliśmy się charakterami. Jaka różnica? Potrzebuję po prostu małego resetu, wstrząsu i zmian. Pomóż, Irisz.
Siostra patrzy na mnie zamyślona, staje z tyłu. Zbiera włosy, przepuszcza przez pięść. Rozpuszcza je po plecach. Marszczy brwi. Przeciąga grzebieniem przez jasne pasma. I wszystko to z przerażająco zagubionym wyrazem twarzy. Rozmyśla.
— Podkarmimy się, odświeżymy kolor. Odkroję dziesięć centymetrów… No, Kasia… — odważnie sięgając. — Przemyśl to jeszcze raz? Dzisiaj nie przytnę kardynalnie.
Zmartwionymi oczami patrzę na siostrzenicę.
— Ir. A jutro mam sprawę w sądzie.
Muszę wyglądać na pewną siebie, mimo wewnętrznego zamętu i uczucia złamanej duszy.
— Przyjdziesz wieczorem? — ostrożnie pytam.
— Zróbmy to na faktach. Zadzwonimy.
Na dziś nie chcę niczego rozjaśniać wieczornego samotności.
— A po co przez sąd? Dzielicie majątek?
Ja, prawdziwie, nie wiem, co tu powiedzieć…
***
Płynne stukot szpilek odbija się w mojej głowie, zagłuszając skromny szelest spódnicy. Każdy krok pokonuję z trudem. Wewnątrz drży, oddech rozwala się z każdym wydechem.
Teraz. Już teraz zacznie się posiedzenie. I ja z drżeniem w kolanach powoli i z gracją zbliżam się do drzwi.
Marcin jest już na miejscu. Jego włosy lekko siwieją i teraz wyraźnie się kręcą. To chyba jedyne, co łagodzi jego męski wygląd. Usta mocno zaciśnięte, szczęki zaciskają się. Idealnie wyprasowana koszula, sztywny garnitur stalowego koloru… Marcin jest perfekcjonistą i konserwatystą. Zawsze ma wszystko rozłożone na półkach, czyste i jasne, zgodnie z regulaminem. Ceni porządek, oszczędza swój czas. Nie lubi zmian, przywiązuje się do stałości. Marcin zawsze był skąpy w emocjach. Dla niego to coś zbędnego, niepotrzebnego, obciążającego. Przyzwyczaił się zamykać siebie w surowych ramach i granicach, które sam zwykle ustanawia.
Zamyślony wzrok utknął w podłodze. Prawa dłoń nagle zaciska się w pięść. Zawsze biznesowy, zorganizowany i spokojny, w tej chwili mąż zdecydowanie się denerwuje.
Moje pojawienie się zauważa go nie od razu.
— Cześć — spóźniony wstaję na nogi. Wina błyszczy w jego spojrzeniu. A co tak? Przecież zrobił wszystko dobrze?
— Cześć.
Nie mam mu już nic więcej do powiedzenia.
Marcin nie odwraca oczu, patrzy na mnie z nutką niepokoju, ale stanowczo. Idę jeszcze trochę do przodu, ale… zwiększam skracającą się między nami odległość, odwracam się.
Zrozpaczenie mnie ogarnia.
Trudno w to uwierzyć. Rozwodzimy się. ROZWODZIMY SIĘ. Już nie będzie cichych, przytulnych wieczorów, skromnych spotkań z przyjaciółmi, więcej nie będę czekać na Marcina z pracy, nie podaruję mu radosnego pocałunku przy spotkaniu, nie przytulę się do jego silnej piersi, nie poproszę o radę. Obcy. Oto kim jesteśmy od teraz. Od teraz i na zawsze.
Chciałabym wytrzymać jeszcze trochę. Do końca posiedzenia. Wyjść z wysoko uniesioną głową. A potem już nie ma znaczenia. On nigdy nie zobaczy moich łez. Nie zmierzy głębi bólu, z którym teraz żyję.
Kiedyś będę mogła zostawić ten koszmar za sobą. Kiedyś. Ale… nie dziś.
Spóźnione pozdrowienie adwokatowi.
Jesteśmy zaproszeni, ja na nieugiętych nogach przechodzę do przodu. Otoczenie naciska na i tak już cierpiącą psychikę. Chce uciec. Rozpuścić się, schować przed przenikającym ciemnym spojrzeniem. Ale wytrwam. Do końca.
Elementarne pytania wywołują pewne zakłopotanie. Czuję się jak szkolniczka, która źle nauczyła lekcji. Jakby w ogóle się nie przygotowała.
Tylko Marcin trzyma się na wysokości, patrzy na wszystkich z góry, z odrobiną wyższości. I obojętności.
Jakby mu wszystko było jedno. Na twarzy pusta maska. Ani jednej emocji. W ogóle nic.
Skupiony. Uważny. Zorganizowany.
Sędzia wyjaśnia, jak dzielony jest majątek nabyty w małżeństwie, a ja lekko marszczę brwi. I dostaję możliwość wyrażenia swojego spojrzenia na sytuację.
Długo rozmyślałam samotnymi, bezsenymi nocami… I w końcu zdecydowałam.
— Niczego nie potrzebuję. Chcę tylko swoją samochód. To prezent. I on mi się przydaje. Wszystko inne niech zostanie mężowi.
Będzie mi wtedy łatwiej przewrócić tę stronę. Rwać. Rwać bez zastanowienia. Żeby nic nie ciągnęło się w tył.
— Niestety, pozycja mojego klienta bezkompromisowo wyklucza taki wariant — rozbrzmiewa twardy bariton, gdy inna strona dostaje głos. Adwokat Marcina trzyma się pewnie. Zmusza mnie do rozczarowanego spojrzenia w stronę ukochanego mężczyzny. — Marcin Eldarowicz zdecydowanie się sprzeciwia.
Obniżam raniony wzrok, nie rozumiejąc, gdzie uciec od wewnętrznej pustki, przenikającej głęboko pod skórę.
Chcę do domu. Wszystko mi jest obojętne. Niech zabierze wszystko do diabła, tylko by jak najszybciej przejść przez ten cały koszmar…
Spoglądamy się z moim adwokatem, z zakłopotaniem podnoszę ramiona. W odpowiedzi zauważam ledwo widoczny, powolny skinienie głową.
Staram się się zrelaksować.
Przerywam pewne, ciężkie spojrzenie. Od razu odwracam oczy, bo wewnątrz coś zaczyna gwałtownie reagować.
Marcin postanowił zabrać mi wszystko? Zgadzam się, zawsze pracował więcej, na wyczerpanie. Jednoosobowy mieszkanie w starym rejonie, którego nigdy nie wynajmowaliśmy i w którym okresowo mieszkał ktoś z rodziny Marcina, przeszedł mężowi od rodziców jeszcze przed naszym ślubem. Ogromny trzypokojowy w prestiżowej dzielnicy został kupiony w małżeństwie. Tak, żeby go kupić, sprzedaliśmy mieszkanie zmarłej siostry Marcina… ale nie myślałam, że będzie taka zasadnicza… nawet nie pozycja, a postura.
Otwieram oczy. Szczerze mówiąc, nie oczekiwałam takiego od Marcina. Zawsze był dla mnie hojny w działaniach, choć skąpy w słowach.
Chociaż… to pozostało niezmienione. Nawet teraz Marcin zwyczajnie milczy, pewnie wbija ostatni gwóźdź w trumnę naszej rodziny.
Złamana. Najlepsze słowo, które opisuje moje uczucie w tym cudownym momencie.
— Mój klient będzie kategorycznie nalegał, żeby jego żona po rozwodzie otrzymała połowę majątku. Jak przystało. Nie tylko samochód, ale i mieszkanie, w którym wspólnie z Marcinem Eldarowiczem mieszkały. Plus pan Sagurow uważa za stosowne przekazać żonie dom na wsi, znajdujący się… — dalej wymienia współrzędne i przybliżoną wartość majątku, a ja siedzę i drżę z strachu. To nawet trochę więcej niż połowa…
Tylko zszokowane spojrzenie upiera się na mężu.
„Spójrz na mnie” — wołam go bezgłośnie. — „Spójrz! Dlaczego? Dlaczego to robisz, Marcin?!”
Ale „pan Sagurow” nie słucha moich milczących próśb.
— To zbędne. Nic nie potrzebuję poza samochodem — nie odważam się już dłużej dręczyć męża pytającym spojrzeniem. Odwracam się.
— Jakie są powody, dla których pani, Maria Aleksandrowna, odmawia proponowanego podziału majątku? — zdziwia się sędzia. — To przynajmniej nielogiczne i niekorzystne dla pani strony.
— Marcin zawsze pracował i zarabiał więcej. Mieszkania to jego osobista własność — lekko kłamię. — Nie roszczę sobie nic.
A w pamięci pojawiają się niezmienne słowa jego matki. Że on mnie znalazł na wysypisku.
— Po prostu chcę w końcu się rozwieść — dodaję cicho.
Dzwoniące milczenie spada na wszystkich. Jestem oszołomiona.
Ukrywam drżące ręce pod stołem, modląc się, aby ta męka już się skończyła.
Nie rozumiem go wcale. Po co? DLACZEGO?!
— Nie można powiedzieć, że wasz przypadek jest bardzo zwyczajny. Powinniście się porozumieć między sobą. Może ktoś ma coś do dodania? — sędzia obejmuje wzrokiem obecnych. — Wprowadzić, tak powiem, jasność.
Następnie lecą jeszcze jakieś frazy, wyjaśnienia, dialogi. A ja nie jestem już w stanie niczego przyswajać.
Tylko jedno pytanie w głowie. I zamierzam je wyrazić.
Sekundy zamieniają się w kalejdoskop. Gdy sędzia odchodzi, ogłaszając decyzję, od razu podskakuję z miejsca. Robię kilka kroków w jego stronę…
— Po co, a? Powiedz mi, po co?
Spotykam obojętne spojrzenie, ciemność wciąga go na dno. I nic nie mogę tam rozpoznać. Między mną a mężem mur. I przesunąć go już nie będzie można.
Marcin próbuje mnie obejść, ale w przypływie desperacji zbyt mocno zakrywam jego pierś dłońmi. Drżę od tego dotknięcia, a on nawet nie zachwiał się!
— Odpowiedz mi! Po co? Nic nie prosiłam! — zrywającym się głosem.
— Tak zdecydowałem — leci, jak zawsze, skąpy odpowiedź. On tak zdecydował. Teraz mam nie tylko osobisty samochód, ale i mieszkanie. To właśnie to, w którym zawsze będzie pachniać nim dla mnie. — Rzeczy zabiorę tak szybko, jak będę mogła. Potem możesz zmienić zamki.
Odchodzi ode mnie, śmiało patrząc przed siebie. W przyszłość bez mnie.
A ja gotowa jestem usiąść na podłodze i jęczeć jak ranna suka.
Nie mam już tego mężczyzny. Nie mam serca. Nie mam duszy… Zabrał je ze sobą.
Chciałabym krzyczeć, ale to już nie pomoże. Niszczyć, walić, ale lepiej się nie stanie.
Nie rozumiem, jak żyć dalej.
Nie rozumiem, dokąd iść.
Złamana. Wewnątrz pustka.
Moja rodzina zniszczona. Stoję przy stosie gruzów.
Po prostu dlatego, że on… tak zdecydował.
