Rodzicom bardzo spodobał się mój mąż; na początku byłam zadowolona, ale wszystko obróciło się nie tak, jak oczekiwałam
Teraz, w nie najłatwiejszym czasie dla wszystkich, wzajemna pomoc i wsparcie są ważniejsze niż kiedykolwiek. Bez wątpienia warto przyjrzeć się bliskim i przyjaciołom, którzy mogą mieć konkretne problemy. I jeśli mamy na to zasoby, pomóc im. Ale najważniejsze, nie należy zapominać o tych, którym wszyscy jesteśmy winni już od urodzenia. A jak pomagać rodzicom, każdy decyduje sam. Niektórzy potrzebują wsparcia finansowego, dla innych ważna jest tylko rozmowa. I oczywiście, to nie powinno być wymuszone. Wszystko tylko na zasadach dobrowolnych.
Czasami, oczywiście, mogą pojawić się problemy i nieporozumienia. Ale najczęściej zwykła rozmowa może wszystko wyjaśnić. Szkoda tylko, że ostatnio wszyscy gdzieś się spieszymy i na zwykłą rozmowę nie mamy ani czasu, ani siły.
Ostatnio moi rodzice trochę mnie rozczarowują swoim zachowaniem. A mówiąc otwarcie, jestem bardzo niezadowolona. I chociaż z mamą i tatą zawsze żyliśmy zgodnie, teraz nagromadziło się we mnie wiele pretensji do nich, które nie wiem jak, ale muszę wyrazić. Inaczej to może co najmniej zaszkodzić mojemu małżeństwu. A nawet je zrujnować.
Wszystko zaczęło się od tego, że Bartek, mój mąż, jeszcze będąc moim chłopakiem, bardzo odpowiedzialnie mnie adorował. Przychodził do mnie do domu, zabierał mnie i odprowadzał dokładnie o tej porze, która była uzgodniona z moim ojcem lub mamą. W ten sposób często komunikował się z moimi rodzicami i z czasem nawet się zaprzyjaźnili. Czy to nie wspaniałe? Tak, na początku tak myślałam. Mój chłopak, a potem narzeczony i mąż, blisko komunikował się z mamą i tatą, co mogło pójść nie tak?
Ale potem sytuacja trochę się zmieniła. Nie wiem dlaczego, ale najpierw ojciec, a potem i mama wyobrazili sobie, że mój Bartek nie jest dla nich po prostu jakimś tam zięciem, ale ich osobistym osiołkiem, na którego można włożyć każdy ciężar. A on będzie zadowolony. Nie zna umiaru w tym, jak pomagać rodzicom. Wszystko zaczęło się od zwykłych, trywialnych próśb o pomoc w gospodarstwie. Z taką umową, że rano i w ciągu dnia – praca, a wieczorem – grill. I to było normalne. Dopóki w pewnym momencie nie zamieniło się to w po prostu nieopłacaną pracę, wręcz harówkę. Ale co tam, Bartek milczy, nie sprzeciwia się.
Były też drobne rzeczy, jak wycieczka do miasta po materiały budowlane, kupno i przywiezienie ich do nich. W końcu to remont działki, to nie jest pomoc parę razy. Całkiem systematyczne zadania. Które, nawiasem mówiąc, mój mąż musiał robić w swoim czasie pracy, a za benzynę płacili mu raz na trzy razy. W najlepszym przypadku. Co więcej, jak niedawno się dowiedziałam, tata poprosił swojego zięcia, by zachował to “między nimi”. No, żeby mnie nie informować.
A ja się dowiedziałam. Nie od razu, ale się dowiedziałam. I o mało nie zaniemówiłam z powodu takiej bezczelności. W rzeczywistości takich przypadków było o wiele więcej, niż zdążyłam wam opowiedzieć, po prostu tak wziąć i wszystko od razu wyłożyć jest trudno. Ale myślę, że rozumiecie sedno. Jak nazwać takie podejście do męża swojej córki?
Rzecz w tym, że mój Bartek sam w sobie jest bardzo niezawodny. Jeśli coś obiecał – zrobi. Taka natura, nie bez powodu go wybrałam. A poza tym jego rodzice byli, powiedzmy, z niezbyt zamożnej rodziny. Tak, pili. Więc on, o ile rozumiem, chce odnaleźć swoją rodzinę w moich rodzicach. I robi to bardzo na próżno. Bo moi mama i tata z wiekiem stali się dość materialistycznymi ludźmi.
Mówiłam Bartkowi, że jego dążenia są oczywiście szlachetne. Tym bardziej, że to moi rodzice i taka pomoc powinna mi się podobać. Ale we wszystkim trzeba znać umiar. Zwłaszcza w tym, jak pomagać rodzicom. Mąż odpowiadał, że tak, on też się zgadza, bo czasem po prostu czuje się bardzo zmęczony. Ale co zrobić, jeśli już umówili się na konkretny czas, a zawieść ludzi w ostatniej chwili nie można? Głupio odwoływać to, co sam obiecałeś.
W istocie okazało się, że to była historia chodząca w kółko. Kiedy Bartek coś zrobił, tego samego dnia mama i tata pod jakimiś wymyślonymi pretekstami zmuszali go, by obiecał coś jeszcze i tak w kółko. I w pewnym momencie nie wytrzymał. A właściwie nie on, a jego organizm. Pewnego razu rodzice otrzymali całą stertę drewna. I kto miał je porąbać? Oczywiście, zięć. W końcu są starsi. I nieważne, że za symboliczną butelkę połowa wsi zgodziłaby się podjąć tę pracę. Zięć jest przecież darmowy. W rezultacie: przepuklina kręgosłupa. Żyć można, ale jakoś bez radości.
A potem okazało się, że to nie pierwsza taka kontuzja u męża. Były jeszcze jakieś nadwerężenia, zwichnięcia, prawie złamania. A o ogólnym zmęczeniu organizmu nawet nie wspomnę. Krótko mówiąc, mam już tego wszystkiego dość. I teraz czeka mnie szczera rozmowa z rodzicami.
Proszę, zrozumcie mnie dobrze. Nie jestem z natury osobą konfliktową, nie wychowano mnie tak. Nawet nie umiem narzekać, a nie miałam potrzeby krytykować męża. Jest dobry, tylko naiwny. A jak mogę wpłynąć na najbliższych mi ludzi, skoro nie mogę normalnie nakrzyczeć na psa, a co dopiero na nich? Bartek powiedział, że nie chce robić awantury, bo też uważa się za winnego w tej sytuacji… Krótko mówiąc, rozumiecie. Z niego na pewno nie będzie pożytku.
Ale trzeba coś postanowić. Inaczej mój trzydziestodwuletni mąż umrze przedwcześnie. A nam jeszcze, między innymi, dzieci trzeba mieć. Mama i tata muszą zrozumieć potrzebną lekcję, okazuje się, że ich też trzeba wychowywać. Bo inaczej będę w wieku pięćdziesięciu lat opiekować się mężem inwalidą. Za to rodzinna działka do tego czasu będzie wspaniała!
