Przytyłam 40 kilogramów po porodzie i mąż zaproponował rozwód, nie wiem, co teraz zrobić
W psychologii istnieje takie pojęcie jak „zależne związki”. To sytuacja, w której jedno z partnerów dosłownie zależy od drugiego i nie wyobraża sobie życia bez niego. Na przykład mąż, który nie potrafi zarabiać lub w ogóle nie postrzega siebie jako mężczyzny w codziennym życiu. Do normalnego funkcjonowania potrzebuje kobiety zastępującej mu matkę. Albo bankomat, albo jedno i drugie. Albo kobieta, której przez całe życie nie układało się z mężczyznami w relacjach, a potem znalazła „tego jedynego” i wewnętrznie postanowiła go nie puścić, cokolwiek by ją to nie kosztowało. Takich przykładów jest mnóstwo.
Zależne, jak i współzależne związki, w perspektywie nie przynoszą niczego dobrego. Działają tylko wtedy, gdy na parę nie oddziałują żadne czynniki zewnętrzne, i to w ogóle. Brak problemów z pracą, przyjaciółmi, znajomymi, rodzicami, zdrowiem. Wszystko jest dobrze i idealnie. Ale nawet w takim przypadku ludzie mogą się po prostu sobą znudzić. Ponieważ od początku nienormalne partnerstwo może prowadzić tylko do kolejnych rozczarowań. A komu chciałoby się poświęcać ogromne ilości czasu i sił tylko po to, by zniszczyć swój związek, ale już w przyszłości?
Cóż, chyba się rozwodzę. Bo jestem gruba. I nie mogę się opanować. Tak przynajmniej mówi mój mąż. A ja, na swoje usprawiedliwienie, mogę przysiąc, że się nie przejadam, nie atakuję lodówki w nocy. Po prostu mam taki organizm, który w ogóle nie chce oddawać zbędnych kilogramów, zwłaszcza po porodzie. To problem, którego bałam się jeszcze będąc uczennicą. Ale po latach i tak mnie dopadł. Ku mojemu głębokiemu żalowi.
Z Tomkiem pobraliśmy się, będąc naprawdę zakochanymi w sobie młodymi ludźmi. Nawet moja mama go chwaliła, po raz pierwszy w życiu chłopak jej się spodobał, więc byłam w siódmym niebie. Ma dobrych rodziców, własne mieszkanie, ukończone studia teatralne i ogromne perspektywy. Rzecz w tym, że czy to po znajomości, czy naprawdę dzięki swoim talentom, Tomka przyjęto na stanowisko prezentera naszych lokalnych wiadomości. Oczywiście, nie jesteśmy stolicą. Ale na ulicy mojego męża rozpoznawano już wtedy, a tym bardziej teraz, kiedy jest u nas lokalną gwiazdą.
Cztery lata temu, kiedy dopiero przygotowywałam się do ślubu, moja uroda była… idealna. Przynajmniej tak uważam. Byłam szczupła, zgrabna i piękna. Nic dziwnego, lubiłam sport, nie leniłam się spalać zbędnych kalorii. Miałam też sekret, o którym wiedziała chyba tylko mama. To genetyczna skłonność do nadwagi – mój osobisty problem. Jeśli stale trzymałam swoje ciało w stresie i odżywiałam się tylko „właściwymi” produktami, mogłam się jeszcze trzymać. Ale krok w lewo czy w prawo… Koniec.
A Tomek, wydawało się, w ogóle nie zwracał uwagi na mój wygląd. Dużo rozmawialiśmy, rozumieliśmy się bez słów. Co więcej, nasi rodzice też szybko się poznali. Więc nie myślałam, że zostałam wybrana tylko ze względu na wygląd. A moje wewnętrzne kompleksy nie pozwalały mi nawet marzyć w tym kierunku. A to znaczy, że? Że wszystko zależy od mojego wnętrza. A to jest podstawa szczęśliwej rodziny. Okazało się, że się myliłam. Teraz już to rozumiem.
Po urodzeniu Zosi jakbym stała się innym człowiekiem. „Obabiałam się”, jak mówią niektórzy. Wcześniej, kiedy miałam coś podobnego do kaloryfera na brzuchu, miałam nadzieję, że da mi to fory po porodzie. „Oczywiście przytyję”, myślałam. „Ale nie utyję zbytnio”. W końcu wszyscy widzieliśmy te idealne ciała aktorek po porodzie. Kilka miesięcy, żeby dojść do siebie, potem jeszcze trochę czasu, żeby wrócić do formy i oto ona, piękna mama i jej zadowolona rodzina. Ale u mnie tak nie wyszło.
Wszystkie moje metody, wszystkie starania, które z takim uporem i w ogromnych ilościach stosowałam – wszystko poszło na marne. Pojawił się cellulit, fałdki, nawet skóra stała się jakaś nieelastyczna jak gąbka. Chociaż przed porodem, już w zaawansowanej ciąży, pytałam Tomka, jak wyglądam. Widać było, że nie silił się na kłamstwo, mówił to, co myślał. „Wszystko dobrze, nie martw się, jesteś moją pięknością”. I miałam nadzieję, że tak będzie dalej.
Przytyłam 40 kilogramów i oto, minęło już ponad pół roku, a zrzucić nic mi się nie udało. Pojawiły się fałdki, zadyszka. Zaokrągliły się ramiona, policzki. I sama jakoś się zmieniłam, w sensie nawet rysy twarzy się rozmyły, a skóra nabrała purpurowego odcienia. Jak po przepiciu, chociaż nie piłam jeszcze długo przed porodem. Budzę się i nawet nie chce mi się iść do łazienki, patrzeć na siebie w lustrze. Jakby mnie podmieniono. I to wpływa dosłownie na wszystkie poziomy mojego życia.
Oczywiście, siedzę w domu. Opiekuję się córeczką. Ale mąż, jak rozumiecie, nie patrzy na mnie jak dawniej. Od dawna nie było między nami bliskości, nie zaprasza mnie na spacery, choć zarówno moja, jak i jego matka z przyjemnością zajęłyby się wnuczką, choćby cały tydzień. Ale po co? Skoro ja 100% czasu spędzam w mieszkaniu. Nie wiem, czy można to nazwać depresją, ale czasem nawet nie chce mi się widzieć dziecka, jako przypomnienie, skojarzenie z tym, kim teraz jestem. Zupełnie nieatrakcyjnym tłuściochem w ludzkiej powłoce.
Mąż nawet ograniczył mi kontakt z naszymi wspólnymi przyjaciółmi. Nie mówi tego wprost, ale rozumiem, o co chodzi. Nie chce, żeby widziano jego i mnie razem. W końcu na jego tle lokalnego przystojniaka staję się jeszcze bardziej nieatrakcyjna, niż jestem w rzeczywistości. A dla niego ma znaczenie to, jak wygląda i z kim pokazuje się publicznie. Taka specyfika zawodu, co poradzić. Ale jednocześnie, jeśli przyjdzie do mnie przyjaciółka, co zdarza się bardzo rzadko, on nadal robi niezadowoloną minę i wychodzi do swojego gabinetu. Chociaż wcześniej każdy gość w naszym domu był przyjmowany z maksymalną gościnnością i serdecznością.
Po rozmowie z mężem na ten temat powiedziałam mu, że nie mogę nic ze sobą zrobić. Bo przez moje siedzenie w domu, oczywiście, będę dalej tyć. A wyjść na zewnątrz na jogging jest mi ciężko psychicznie. Tym bardziej iść do zatłoczonej siłowni. I on mnie wsparł. Przyznał nawet, że z własnego, nie rodzinnego budżetu, odda mi część pieniędzy, które odkłada na nowe auto. Będę robić liposukcję. Rozumiem, że niektórzy nieżyczliwi ludzie raczej mnie nie wesprą ani nie zrozumieją. Ktoś nawet powie, że to zależne relacje. Ale to moje życie i to ja w nim podejmuję decyzje.
Życzcie mi powodzenia. Sama bardzo się boję, ale coś trzeba zrobić. Nie chcę niszczyć życia rodzinnego i własnej psychiki, choćby z takiego powodu. Napiszę, gdy zobaczę rezultat. Ogólnie mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze! Choć boję się jak nigdy dotąd, ale rozwodu boję się jeszcze bardziej!
