Niedawno miałam bardzo interesującą rozmowę z przyszłymi teściami, nigdy nie spotkałam tak dziwnych ludzi

Przed ślubem wszyscy często chodzą na nerwach. Taki dzień, tyle spraw, wszystko musi być idealne, bez żadnej skazy. Wodzirej (lub zaproszony prowadzący) zapomina słów; tort okazuje się o dwa piętra mniejszy niż zamówiony; salę dekorują czym popadnie, a nie tak, jak obiecano na początku. Ale nawet to wszystko to drobiazgi. Prawdziwie zepsuty nastrój może wyniknąć jedynie z naprawdę ważnych powodów: krewnych pana młodego i panny młodej.

Pijany wujek pokaże “mistrzowski” pokaz tańców towarzyskich, a brat panny młodej zechce urządzić bójkę z kimś z dalekiej rodziny. Niektórzy uważają, że to nie problem, wręcz ozdoba każdego wesela. Ale młodzi zawsze myślą inaczej. Myślą: “no dlaczego akurat na naszym weselu?”.

Niedawno miałam interesującą rozmowę z przyszłymi swatami. Nigdy nie myślałam, że w życiu można spotkać tak karykaturalnych ludzi. Siedzieliśmy przy jednym stole, w jakiejś małej kawiarni na szybką kawę. W sensie, że do takich miejsc zazwyczaj wchodzi się, żeby wypić kawę z rogalikiem i pójść dalej za swoimi sprawami. Właśnie to zamówiłam. A ludzie siedzący przede mną zamówili sobie szaszłyk, smażone ziemniaki, chłodnik i jeszcze po lampce czerwonego wina. Było im gorąco.

Pracuję za granicą. Mam tam interesy: mój były mąż zajmuje się biznesem, a ja tam przy nim. Nie mamy już żadnych uczuć, tylko koleżeńskie relacje i wspólną jedyną córkę. Nie to, żebym była bardzo zajęta, prawda. Ale w domu, w ojczyźnie, bywam rzadko. Dlatego jeszcze kilka miesięcy temu umówiłam się ze swatami, że oni zajmą się organizacją wesela, podadzą kwotę za to całe przyjęcie, a ja prześlę im swoją część, jeśli nie zdążę przyjechać na czas. Okazało się, że się nie dogadaliśmy. W ogóle.

Kiedy już sama, osobiście, przyjechałam do córki, zobaczyłam, że nic się nie zmieniło. Moi swaci zupełnie niczego nie załatwili. Ani restauracji, ani menu, nawet nie pofatygowali się poszukać jakiegoś ciekawego prowadzącego. A w naszym mieście myślę, że nawet pięciu się nie znajdzie. Krótko mówiąc, ludzie dość nieporządni, wybaczcie mi.

Postanowiłam więc, skoro jestem w mieście, spotkać się z nimi, porozmawiać. Do tego spotykaliśmy się tylko w sieci, rozmawialiśmy przez wideorozmowy. Wtedy byłam zbyt zajęta innymi sprawami i nie zwróciłam uwagi na to, jacy są moi swaci… Ludowi, powiedzmy. Prości. A przy osobistym spotkaniu mogłam się o tym przekonać sama. Nie przeszkadzał mi ani ich styl komunikacji, ani maniery, ani wygląd. Ale te ich “sztuczki”, jak u pięciolatków… To mnie irytuje do tej pory.

“A co, my jesteśmy prostymi ludźmi. Mamy jedynego syna. Oczywiście, wszystko rozumiemy, ale jeśli przypomnieć przodków, panna młoda zawsze szła z posagiem. My nie pretendujemy do czegoś wielkiego. Po prostu, niech wesele będzie na koszt waszej strony. My nie mamy pieniędzy. Za to zaprosimy gości też niebiednych. To z kopert młodym wszystko się zwróci. A inaczej się nie da, sytuacja w kraju…”

Tak, tak, w ten sposób dali mi do zrozumienia, że głównym (i jedynym) sponsorem wesela mojej córki będę ja sama. Cóż, mniej więcej tego się spodziewałam. Ale jeśli tacy są rodzice, córeczko, to mam nadzieję, że syn poszedł inną drogą. Inaczej czeka cię niezła zabawa w przyszłości, to pewne. No ale dobrze, to tylko głośne myśli.

Ale to jeszcze nie wszystko. Widzicie, mam w mieście mieszkanie, dobre. Wynajmuję je swoim znajomym, do których mam zaufanie. Dwa pokoje, remont i wspaniały widok z okien. Więcej mi nie trzeba, ale na mniej się nie zgadzam. Córka też nieźle sobie radzi: parę lat temu kupiłam jej kawalerkę w nowym budownictwie, z parkingiem, portierem i wszystkimi wygodami. Urządzała ją córka sama. Na mój koszt, rzecz jasna.

Więc nawet nie przyszło mi do głowy, że tak będzie. Myślałam, że mieszkanie córki będzie dla niej bodźcem, żeby albo zarobić na coś większego własnymi siłami, albo znaleźć mężczyznę, który będzie w stanie zrobić to samemu. Ha, jakże się myliłam. Bo moi swaci wysunęli propozycję: niech młodzi mieszkają w moim mieszkaniu, gdy mnie nie będzie. A mieszkanie córki niech wynajmują. W ten sposób pojawi się więcej pieniędzy, a kto wie, może potem zamienią te dwa mieszkania na jedno “dobre” trzypokojowe. Tylko że gdzieś na rynku wtórnym… Z obcymi karaluchami, aha.

Opowiadali mi swoje pomysły, wcale się nie krępując i nie wstydząc. Rozsmarowując ketchup na talerzach resztkami zamówionego szaszłyka. A ja myślałam, że w tym momencie, kiedy moja córka z przyszłym mężem będzie zamieniać dwa dobre mieszkania na jakąś wielopokojową norę, to według ich logiki ma się stać? Kiedy już zagram w trumnie, prawda? A do tego czasu będę, widocznie, mieszkać za granicą albo na dworcu? No cóż.

Nie zaczęłam się jakoś kłócić czy nawet podnosić głosu. Po prostu powiedziałam, że na razie nie mogę niczego dokładnie powiedzieć, muszę wszystko omówić z córką. Czego na razie nie zdążyłam zrobić. Ale to nic strasznego, sądząc po wszystkim, ona też jest jeszcze w rozterce.

Ach, tak. Oto jeszcze jeden szczegół, na deser. Po tym jak porozmawialiśmy, dowiedziałam się wielu nowych rzeczy o moich przyszłych “krewnych”, nadszedł czas się rozstać. Kelner przyniósł rachunek i już chciałam zapłacić za swój napój, gdy nagle zobaczyłam pytające spojrzenie moich rozmówców. “Pani Anno, przecież to pani nas tu zaprosiła. Mieliśmy swoje plany na ten czas. Odpoczęlibyśmy sobie, zamiast tu dojeżdżać…”

Musiałam zapłacić za rachunek. I to zanim moja córka wyszła za mąż za ich syna. Ale są i dobre wiadomości, za taksówkę woleli zapłacić sami. Nawet nie wiem, skąd takie szlachectwo, widocznie kierowca był kimś z ich rodziny. Tak. A tak, wszystko dobrze, wcale nie martwię się o przyszłość mojej córki. Trzeba tylko wszystko dobrze przemyśleć. Ech, nie chcę opowiadać jej ojcu o swoich przygodach, ale chyba będę musiała. Bardzo chciałabym zobaczyć jego minę po spotkaniu ze swatami. To dopiero będzie numer!

Spread the love