Dzieci podarowały mi na urodziny tylko trzy pomięte różyczki i pudełko czekoladek, nie myślałam, że tak je wychowałam
Przede wszystkim, w życiu trzeba pozostać człowiekiem. Z biegiem lat charakter może się zmieniać, spojrzenie na pewne sprawy również. Ale nie można pozwolić sobie na zejście do poziomu zwierzęcia i życzyć innym tylko negatywu. Troska o innych to dobry znak, że wciąż mamy jakąś świetlaną przyszłość.
Szczególnie, jeśli chodzi o rodzinę. Kto może być bliższy niż rodzice, dzieci, bracia i siostry? Ale dlaczego ludzie ostatnio o tym zapominają? Zamieniają relacje z bliskimi na imprezy, kluby, możliwości zysku… Nie, odpoczywać i zarabiać też trzeba umieć, z tym nikt nie dyskutuje. Ale stawiać to na pierwszym miejscu — to decyzja bardzo, bardzo wątpliwa.
Trzy pomięte różyczki i pudełko czekoladek kupione w pośpiechu. To wszystko, co moje dzieci podarowały mi na moje urodziny. A przecież one same mają już prawie po trzydzieści lat każde. Weronika ma 26 lat, a Adam 28. Zawsze rozumiałam, że wychowywać dzieci trzeba umieć. Tego nie można się nauczyć, jeśli wewnątrz nie ma jakiegoś talentu, czy coś. Tak jak niemożliwe jest zmusić innych, by cię kochali lub szanowali. Ale żeby tak, aż tak upokarzająco? Hm, to już się w ogóle nie mieści.
Z ich ojcem często mieliśmy spory na temat wychowania. Był zwolennikiem surowych metod: pasa, stania na grochu i tym podobnych. Nie codziennie, oczywiście, ale jeśli ktoś naprawdę na to zasłużył. Ja zaś starałam się dać dzieciom jak najwięcej miłości, czułości i zrozumienia. Troska o innych — to moje credo. Wydawało mi się, że każdy spór można rozwiązać za pomocą zwykłej rozmowy. No, w ostateczności krzyku czy klapsa ścierką po rękach. Ale to już skrajne środki.
I tak kłóciliśmy się z nim od czasu do czasu, gdy dzieci sprawiały kolejne problemy. Wybite okna w szkole, bójki (i to mówię o córce), złe oceny i tym podobne. Z boku mogło się wydawać, że częściej podnosimy głos na siebie nawzajem niż na dzieci za ich przewinienia. Teraz rozumiem, że często to wykorzystywały i manipulowały nami, by uniknąć kary. Ale wtedy nie mogłam tego pojąć.
A potem szkoła się skończyła, dzieci dorosły i rozjechały się na studia. Z mężem zostaliśmy sami w domu, ale nasze spory, z jakiegoś powodu, tylko się nasiliły. Już nie musiałam się powstrzymywać, jak to było wcześniej przy dzieciach, i krzyczałam na całe gardło. Nawet policja przyjeżdżała parę razy. A mąż, przeciwnie, stał się jakiś milczący, zdystansowany. Zaczął znikać w pracy, zamknął się w sobie. Oczywiście, wtedy nie przyszło mi to do głowy, ale właśnie w taki sposób u ludzi zaczynają się zdrady.
Kiedy mąż we wszystkim się przyznał, byłam dopiero na etapie podejrzeń. A i to odsuwałam je od siebie jak natrętną muchę. No bo komu może się podobać mężczyzna w jego wieku, bez pieniędzy, z łysiną, brzuchem i wąsami? Okazało się, że pretendentka była. I to całkiem urodziwa. Próbowałam porozmawiać, dowiedzieć się, czy to nie zemsta męża za poprzednie lata? Ale okazało się, że nie. Po prostu był ze mną nieszczęśliwy. I nie mógł nic z tym zrobić. A ja do dziś jestem mu wdzięczna, że nigdy nie podniósł na mnie ręki, a przecież mógł. Mógł, to na pewno.
A więc, kiedy dzieci, z takich czy innych powodów, dowiedziały się o zaistniałej sytuacji, ich reakcja mnie konkretnie zaskoczyła. Spodziewałam się, że rzucą się do mnie z otwartymi ramionami i zaczną mnie pocieszać. Mnie, swoją obrończynię, swoją matkę w końcu. Ale nie, czym się przede wszystkim martwiły, to odejściem ojca z domu. Martwiły się, jak mu będzie teraz trudno, mieszkać u obcej kobiety lub co gorsza, wynajmować mieszkanie w jego wieku (co za horror!).
A o tym, że zostaję sama, dzieciom było, jakby, wszystko jedno. No, zostałaś tam, gdzie byłaś. Wygoniłaś męża. I co najśmieszniejsze, dzieci nie wstydziły się nadal przyjeżdżać do mnie na wakacje, jeść, odpoczywać. Wszystko na mój koszt i moim wysiłkiem. A potem iść do taty w gości, kupować mu prezenty, wspierać go. Poznały nawet jego kochankę. „Normalna kobieta, mamo. Możemy o tym otwarcie mówić, jesteśmy dorośli? A tak w ogóle, co dziś na kolację?”
Teraz już nie złoszczę się na męża. Po pierwsze, został z tą kobietą, choć minęło sporo lat. Znaczy to, że to nie był tylko kryzys czy zemsta na mnie. To były i są prawdziwe uczucia. Przynajmniej chcę w to wierzyć. No i po drugie, głupio na niego się gniewać. Wiedziałam, że jest człowiekiem nie z mojej bajki jeszcze wtedy, gdy się spotykaliśmy. Uznałam, że będziemy mogli się uzupełniać. Stać się jednością.
I być może, przez jakiś czas takie podejście rzeczywiście działa. Ale na całe życie? W to naprawdę bardzo wątpię. Dzięki Bogu, przynajmniej nie zostałam sama. Są dzieci, a w rzeczywistości nawet wnuki… Tylko czy warto było po to, by w swoje święto dostać garść kwiatów i czekoladki, których na dodatek nie znoszę?! Przy czym dokładnie wiem, co podarowały ojcu na ostatni jubileusz. Dwa bilety do Egiptu! Dla niego i dla niej…
I teraz powiedzcie mi, proszę. Przez całe nasze życie, my kobiety, staramy się być najlepszymi matkami dla swoich dzieci. Chronimy je, bronimy. Staramy się dać wszystko, co najlepsze. Troska o innych — to nasze credo. A w zamian otrzymujemy tylko złość, obojętność i po prostu lekceważące podejście. Ale dlaczego? Mogłybyśmy też po prostu machnąć ręką na potomstwo i zająć się swoimi sprawami, jak często robią to ich ojcowie. Po co nam takie niewygodne matczyne serce, jeśli jest skazane na niegodne traktowanie?! Już nie wiem. Pozostaje tylko objeść się czekoladkami i podziwiać kwiaty. Taki już nasz kobiecy los. I więcej nie mam tu nic do dodania.
