Mąż chciał zrobić ze mnie gospodynię domową, a teraz gotuję mu tylko parówki
Wyszłam za mąż dość późno, w wieku trzydziestu trzech lat. Po ukończeniu studiów właściwie nie pracowałam – zatrudniałam się i szybko zwalniałam, bo nie chciałam siedzieć w biurze i gapić się w monitor od rana do wieczora, jak większość moich przyjaciółek.
Większość z nich wyszła za mąż i urodziła dzieci, związały się po ręce i nogi. Jednak nigdy nie narzekały, kiedy je spotykałam z wózkami, zawsze cieszyły się życiem, nawet jeśli z trudem ładowały wózki do starych samochodzików. Machając im na pożegnanie, szczerze życzyłam im i ich dzieciom wszystkiego najlepszego, ale sama nie zamierzałam zanurzać się w otchłań pieluszek, pampersów i patelni.
Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że moje warunki fizyczne zawsze pozwalały mi otaczać się licznymi adoratorami – w szkole, na studiach, a później w dorosłym życiu. Nie miałam poważnych związków, spotykałam się z mężczyznami, którzy mogli zapewnić mi komfortowe życie – wyjazdy, rozrywki, zakupy i tym podobne.
Możliwe, że ktoś mnie za to osądzi, ale sumiennie „odpracowywałam” to wszystko. Gwarantuję, że moi wybrankowie nigdy się ze mną nie nudzili, nie tylko w tych „dorosłych” momentach. Nie wstydzili się mnie w towarzystwie, potrafiłam rozmawiać na różne tematy, szybko znajdowałam wspólny język z obcymi ludźmi. Wszystkie nasze rozstania były z mojej inicjatywy. Działo się tak z różnych powodów: ktoś chciał się ze mną ożenić, ktoś chciał mieć dziecko, a ktoś zaczynał liczyć pieniądze i oszczędzać – to mnie nie zadowalało, więc znajdowałam pretekst, żeby powiedzieć „żegnaj!”
Rozstawałam się zawsze bez skandali, jak mówiła odchodząca od Szurika żona – one są takie męczące! Mężczyźni zostawali w dobrych stosunkach, nie znikali z mojego życia, a w razie potrzeby byli gotowi pomóc, także finansowo.
Jednak po trzydziestce zaczęłam myśleć, że czas się ustatkować i wyjść za mąż. Wyznaczyłam sobie ten cel i po kilku miesiącach znalazłam odpowiedniego kandydata. Był nim młody, dobrze prosperujący przedsiębiorca, Szymon. Produkcja drewnianych mebli szybko zyskiwała na popularności, zastępując standardowe meble z laminowanego MDF, a Szymon doskonale wykorzystał tę niszę w naszym mieście, organizując najpierw warsztat, który po kilku latach przekształcił się w pełnowymiarowy zakład stolarski. Jego produkcja szaf, stołów, łóżek, komód i wszystkiego, co można zrobić z drewna, rozwijała się i obiecywała świetlaną przyszłość.
Oczarowanie Szymona nie było trudne, tym bardziej że bardzo mi się spodobał od pierwszego wejrzenia. Jego wygląd był równie imponujący jak jego biznes.
Zaczęliśmy się spotykać, zmierzaliśmy do małżeństwa, a jedyną osobą, która była przeciwna, była moja obecna teściowa. Zawsze miała tradycyjne poglądy na rodzinę – żona powinna dbać o dom i zapewniać mężowi wygodę, robiąc to osobiście, aby czuł ciepło jej rąk we wszystkim. We mnie nie widziała takiej klasycznej gospodyni, dlatego nie była zachwycona wyborem syna.
Jednak Szymon nie posłuchał rad matki i oświadczył mi się. Pobraliśmy się. Choć syn nie posłuchał matki, to już po kilku dniach od ślubu oświadczył:
— Agnieszko, zarabiam wystarczająco, aby nas utrzymać, proszę cię tylko…
I tu zaczęły się ulubione „postulaty” jego matki o komforcie i wygodzie w domu, stworzonym moimi rękami, oraz oczywiście o smacznym i zdrowym jedzeniu, które mąż będzie z przyjemnością jeść, wiedząc, że jest przygotowane przez kochającą żonę.
Kiwnęłam głową, zgadzając się, tym bardziej że Szymon nie ograniczał mnie finansowo i nie wymagał, żebym szukała pracy. Chciał widzieć w naszym przytulnym domu piękną kobietę, która wita go po pracy z uśmiechem i pysznym obiadem.
Następnego dnia zaczęłam wypełniać swoje „obowiązki”. Doskonale wiedziałam, z której restauracji zamówić jedzenie, żeby zadowolić męża. Wybrałam firmy sprzątające, opłaciłam karnety do salonów, na siłownię i basen, a wieczorem wszystko wyglądało tak, jak chciał Szymon – idealna czystość w domu, wyśmienity obiad i piękna żona.
Trwało to około dwóch miesięcy, aż księgowy Szymona przeanalizował stan kont bankowych. Mąż wrócił do domu zbyt poważny, spojrzał na kolejny kulinarny cud i zapytał:
— Agnieszko, dlaczego mnie nie posłuchałaś? Byłem zaskoczony, że tak dobrze gotujesz, ale okazało się, że to inni gotują za ciebie, a ty nawet nie sprzątasz sama… Nie szkoda mi pieniędzy, nie o to chodzi, ale naprawdę chcę, żebyś to ty starała się dla mnie, a nie ktoś obcy, rozumiesz?
Nie kłóciłam się, powiedziałam tylko, że praktycznie nie umiem gotować, na co mąż zareagował spokojnie:
— Nauczysz się, najważniejsze jest chęć.
Od następnego dnia zaczęliśmy jeść gotowe dania ze sklepu. Oczywiście, pierogi, uszka i sałatki, które kroiłam, znacznie różniły się od tego, co jedliśmy wcześniej. Mąż wytrzymał dwa tygodnie, a potem zaproponował:
— Posłuchaj, może zatrudnimy kucharkę na miesiąc-dwa, żeby nauczyła cię gotować, skoro ci nie wychodzi…
Zgodziłam się bez sprzeciwu:
— Oczywiście, Szymonie, to dobry pomysł!
Jednak, zgadzając się na ten pomysł, wcale nie zamierzałam uczyć się piec kulibjaki i robić manty w egzotycznych sosach. Jestem pewna, że z kucharką dogadam się tak, że to ona nas będzie karmić, a potem coś wymyślę.
Czekają nas więc z mężem takie kotka i myszka. Mam nadzieję, że wszyscy będą zadowoleni.
