Po porodzie nie mogę wrócić do dawnej wagi, a mąż prawie wyrywa mi jedzenie z ręki, twierdząc, że za dużo jem…
Zanim zaszłam w ciążę, ważyłam pięćdziesiąt pięć kilogramów, a mąż żartował: „Wyglądasz jak dwie piątki”.
Przez pierwsze trzy miesiące ciąży moja figura praktycznie się nie zmieniła, ale potem kilogramy zaczęły przybywać w zaskakującym tempie. Starałam się ograniczać jedzenie, ale ciągłe uczucie głodu nie dawało mi spokoju. Lodówka stała się moim ulubionym domowym gadżetem. W nocy śniła mi się jej zawartość. Często, budząc się po takich snach, szłam do kuchni i zaczynałam konsumować to, co znalazłam na półkach. Często mąż przyłapywał mnie na „gorącym uczynku”: „Marina, nie możesz tak jeść, przecież dopiero co jadłaś kolację…” A ja, wkładając do ust kolejny kawałek, tylko kiwałam głową, ale nie przestawałam jeść.
Wtedy mój mąż podchodził do mojego obżarstwa z pobłażliwością. Nadprogramowe kilogramy, choć go nie cieszyły, nie wywoływały u niego irytacji, bo wszystko zrzucaliśmy na ciążę i to, że po porodzie znów będę wyglądać jak dwie piątki.
I tak urodziłam naszą córeczkę. Wiadomo, że zrzucenie od razu prawie dwudziestu kilogramów to nierealne zadanie, ale postanowiłam spróbować diety i nawet ćwiczeń. Jak sami wiecie, z małym dzieckiem trudno trzymać się harmonogramu dnia, więc moje próby uprawiania sportu szybko się skończyły. Dieta, choć obecna, była nastawiona głównie na jakość mleka, żeby dziecko miało pełnowartościowe pożywienie. Dlatego moje odchudzanie nie przynosiło efektów. Mąż marszczył brwi, ale zgadzał się, że nie można ograniczać jedzenia, żeby nie zabrakło kalorii dla córki. To jednak nie zmieniało jego podejścia do mnie jako kobiety – zaczął mnie unikać.
Kulminacja całej historii nastąpiła po przyjeździe teściowej. Mieszkała dość daleko od nas i nie mogła przyjechać od razu po porodzie, żeby poznać wnuczkę. Przyjechała prawie pół roku po narodzinach Nastki. W czasie, gdy się nie widziałyśmy, teściowa się nie zmieniła – nadal była zadbana, widać było, że dba o siebie. Zobaczywszy moje krągłe kształty, ledwo powstrzymała się od komentarza.
Następnego dnia wszystko tak się potoczyło, że nie miałam czasu na obiad. Mąż z mamą poszli odwiedzić krewnych, a Nastka dawała mi popalić – coś ją niepokoiło, prawie cały dzień nie spała, nie schodziła mi z rąk i uspokoiła się dopiero wieczorem, kiedy wrócili mąż i teściowa.
Było już około ósmej wieczorem, położyłam Nastkę spać i wreszcie mogłam coś zjeść. Głód był tak silny, że postanowiłam zjeść pełny obiad.
Kiedy teściowa zajrzała do kuchni, zszokowana zapytała:
— Czy ty naprawdę zamierzasz to wszystko zjeść na noc? Z twoją figurą nie powinnaś tak jeść! Nic dziwnego, że jeszcze nie schudłaś!
To, że cały dzień biegałam z córką, jej nie obchodziło. Moje wyjaśnienia nie trafiały do niej, kontynuowała krytykowanie mojego jedzenia. Miałam dość, więc odpowiedziałam jej ostro, a ona szybko opuściła kuchnię, idąc poskarżyć się mężowi na moje „chamskie” zachowanie.
Mąż, jak można było przewidzieć, poparł swoją mamę, zgadzając się, że jem za dużo i w niewłaściwym czasie. Kłótnia trwała z udziałem trzech osób.
Nie mogę powiedzieć, że wygrałam tę kłótnię, ale wszystko, co sobie zaplanowałam, zjadłam, mimo że po komentarzach teściowej straciłam apetyt. Zjadłam na złość jej i mężowi.
Następnego dnia teściowa wyjechała, choć planowała zostać jeszcze tydzień z wnuczką. Nawet się nie pożegnałyśmy, tak bardzo była obrażona.
Ale jej wyjazd był tylko początkiem dalszych problemów. Kilka dni później straciłam mleko, co według lekarza było spowodowane stresem, za co podziękowałam mężowi i w myślach jego mamie. Mąż wzruszył ramionami:
— Kto mógł przewidzieć, że tak zareagujesz…
A jak miałam zareagować? Pochwalić się?
Kiedy okazało się, że nie muszę już jeść, żeby zapewnić dziecku odpowiednie pożywienie, mąż znów zaczął nalegać, żebym wzięła się za siebie, przestała tyle jeść i zaczęła ćwiczyć. Nawet obiecał zostawać z córką, jeśli zdecyduję się chodzić na siłownię.
Teraz w naszym domu panuje, mówiąc z ironią, wesoła atmosfera. Mąż pilnuje ilości jedzenia, zagląda do garnków i liczy plasterki kiełbasy, sera i innych kalorycznych produktów. Ciastka wyrywa mi z ręki, jeśli tylko wezmę jedno więcej. A ja… ja rekompensuję brak ulubionych produktów, chodząc do sklepu i jedząc „dodatki” po drodze do domu.
Moja figura nadal się nie zmienia, do siłowni nie chcę chodzić, choć wiem, że powinnam wziąć się za siebie. Ale przy takim podejściu męża, zupełnie mi się nie chce…
